Codziennie na całym świecie giną tysiące osób. Nie wracają do swych przytulnych mieszkań, nie docierają do pracy, czy szkoły, nie odpowiadają na telefony bliskich. Czasami zapadają się pod ziemię na środku ulicy, wśród tłumu przechodniów, a niekiedy dopiero po kilku tygodniach okazuje się, że ich nie ma.
Początkowo naznaczone cierpieniem, płaczem, niedowierzaniem i ogromną nadzieją, ich zniknięcie z czasem staje się już tylko powoli gojącą się raną w sercach najbliższych i kolorowym zdjęciem z wakacji zamieszczonym na stronie internetowej poszukiwań zaginionych osób.
Jaki odsetek zaginionych powraca do domów? Ilu nigdy nie daje już znaku życia? Tego nie wiem, lecz chyba nikt nie prowadzi tak okrutnych statystyk. Bo czy sam fakt nie odzywania się oznacza, że zaginiony nie żyje? I co zwiastuje, tak naprawdę, zaimek przysłowny "nigdy"?
Od początku zniknięcie Evie osłaniała dramatyczna kotara tajemnicy. Oto doskonała uczennica, idealna córka, wychowana w radosnym domu, w szczęśliwej rodzinie, wspaniała przyjaciółka, rozsądna dziewczynka wracając do domu ze szkoły zapada się pod ziemię. Nie wiadomo czy uciekła...
Ale nie. Bzdura. Evie nigdy nie zrobiłaby tego swoim rodzicom, starszej siostrze, najlepszej "psiapsiółce". Jest na to zbyt bystra, uczciwa i zarazem pełna empatii.
Wszystkie pozostałe możliwości wydają się być jednak dużo bardziej makabryczne. Wypadek? Porwanie? Przestępstwo?
Pytania i wątpliwości piętrzą się w głowach dorosłych, napawają ich niepokojem, a z upływem czasu odbierają także nadzieję na szczęśliwe zakończenie.
Inaczej było z Lizzie. Ona od początku wie, czuje, że Evie żyje, że wróci, iż nic strasznego nie mogło jej się przytrafić. Obserwuje wnikliwie zachowania i niepokoje dorosłych, stara się czytać między słowami, wysnuwać wnioski. Jednocześnie rozpoczyna własne starania o wyjaśnienie losu swojej przyjaciółki.
Powoli uświadamia sobie, że zniknięcie Evie nie było przypadkowe. Składając drobniutkie elementy całej tej dziwacznej i przerażającej układanki wyciąga na światło dzienne kulisy niezdrowej fascynacji, domowej zazdrości, niejasnych stosunków między rodzicem, a dzieckiem, ocierających się momentami o mityczny kompleks Elektry i ucieczki z tego osobliwego świata, gdzie można poczuć się niechcianym, odrzuconym, czy po prostu niepotrzebnym.
Prawda, jaką krok po kroku poznajemy z Lizzie jest wstrząsająca, niezrozumiała i bardzo bolesna. Tym bardziej gorzka, iż można było całej sytuacji uniknąć.
Megan Abbott już od pierwszych stron swojej powieści "Koniec wszystkiego" wprowadza Czytelnika w radosny świat nastoletnich przygód, wspólnych rowerowych wypraw, kolorowych podkolanówek i pluszowych misiów, emocji płynących z podglądania starszego rodzeństwa oraz ważnych sekretów zdradzanych tylko pod osłoną nocy podczas nocowania u najlepszej przyjaciółki.
Trudno wyobrazić sobie osobę, która chciałaby przerwać taką idyllę. Zamienić radosne dzieciństwo, w przykrą przygodę, której nie sposób zapomnieć. W imię czego? Oczarowania? Zachwytu? Pożądania? Zauroczenia? Może miłości?
Makabrycznie śmieszny i niewiarygodny. Pusty, a zarazem przepełniony goryczą. Taki jest los Evie, odkryty przez Lizzie. Lizzie, która chciała za wszelką cenę uratować przyjaźń, zachować codzienność. Która chciała poczuć się lepiej.
Ale czy udało jej się naprawić postawioną na głowie rzeczywistość, przywrócić jej pierwotny kształt, tego musicie dowiedzieć się sami. Samodzielnie odkryć prawdę, rozwiązać łamigłówkę, ułożyć obraz dokładnie, kawałek po kawałku.
A jeżeli przy okazji poczujecie się nie tylko poruszeni, zaskoczeni, ale też oczyszczeni to czytajcie dalej. Warto.
Ocena: 5/6
Z trudnością przełknęłam tę wielką, dławiącą pigułkę, jaką była ta książka. Bowiem to coś więcej niż kryminał, coś więcej niż thriller, nawet coś ponad powieść psychologiczną. To bolesne studium dojrzewania. Dojrzewania zakłóconego, zdegradowanego, nieco zniekształconego. Straszna i zarazem fascynująca lektura.
Nie chcę zapeszać, ale wszystko wskazuje na to, że maj będzie prawdziwie płodnym czytelniczo (oby też recenzyjnie, choć pierwsze tygodnie na to nie wskazują) miesiącem. Do tej pory mam za sobą już trzy lektury, a jeszcze nawet nie dobrnęliśmy do połowy miesiąca. Recenzyjnie wciąż się staram, zmagam z weną i chyba powoli wygrywam :) Oby, bo inaczej czeka mnie lincz ze strony nieco zaniedbanych wydawnictw oraz bibliotek, których książki notorycznie przetrzymuję (by napisać recenzję wciąż trzymając powieść gdzieś pod ręką). Trzymajcie kciuki :)
to wszystko jest potrzebne by móc stworzyć wytrawnego Czytelnika.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tak napisałaś, że aż czułam Twoje czytelnicze emocje.
OdpowiedzUsuńRacja, znakomicie napisana recenzja - ale na książkę chyba bym się nie skusiła, a przynajmniej nie teraz. Nie czas.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że wygrywasz z weną. Powróciłaś w pięknym stylu. Kolejny raz mnie baaaardzo zachęciłaś do książki. Dzięki Bogu do wypłaty trochę czasu, bo już by sporo pieniążków ubyło ;)
OdpowiedzUsuńKolejna książka, która recenzowana u innych sprawiała, że myślałam "ciekawa pozycja, kiedyś po nią sięgnę", a teraz po głowie się tłucze "już ! teraz ! muszę przeczytać" !
Oto co robisz ze swoimi biednymi czytelnikami ;)
Pozdrawiam :)
Nutto, dziękuję za miłe słowo :) Emocje były naprawdę duże. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńAgnes, wydaje mi się, że warto tę książkę nieco przetrzymać na półce. Chociaż bardzo niepozorna, z ładną, dziewczęcą okładką opowiada bardzo trudną i zarazem mocną historię. Dziękuję za komplement. Pozdrawiam :)
Przyjemnostki, przepraszam, już nie będę;)
"Koniec wszystkiego" nie jest jakimś wielkim dziełem, jest niepozorną książeczką, w której skrywają się dziwne emocje. Muszę przyznać, że myślałam podobnie, jak Ty - że lektura może poczekać, może znajdę ją w bibliotece, lecz gdy przeczytałam fragment powieści nie mogłam jej nie mieć :)