Pakuję walizkę do samego dna. Jak zawsze klnę w duchu, iż już nic się tam nie zmieści, a potem dopakowuję kolejne zapomniane książki, buty na koturnie oraz tony kremów do opalania.
Tylko po to, by potem usłyszeć, że nawet w ciągu roku tyle nie przeczytałam. A w ogóle to jedziemy na bardzo skaliste wybrzeże, więc powinnam chodzić w trampkach lub lepiej boso. Słońce oczywiście tam nie może grzać bardziej niż u nas, a faktory, konsystencja i zapach są nieważne. Choćby były śliskie, przyjemne, tropikalne.
Zaginiony bagaż
Zapach jest przecież tak istotny.
Może właśnie to samo mleczko wklepuje w siebie zaginiona żona. Siedzi na opuszczonej, lecz bajecznie pięknej, plaży wyspy Vis i stara się przetrwać z małym dzieckiem. Nie dać się morzu, kamieniom, słońcu. I panice.
Chociaż nie. Ona przecież wszystko, co miała zostawiła w samochodzie: torebkę, komórkę, szminkę, męża.
To raczej ta kobieta na luksusowym jachcie u boku swego męża staruszka. Na pierwszy rzut oka - atrakcyjna czarna wdowa, bo która by chciała zamiast żoną być pielęgniarką?
To ona, przecież tak perwersyjnie opala się na greckim słońcu.
A może to mleczko po prostu istniało wcześniej? Wkradło się w świadomość ludzkości i zostało częścią jakiejś szerszej idei. Może używano go nawet do konserwacji ciała. Przecież teraz nawet na lotniskach uczą, że nasz byt jest naznaczony przez nowoczesne plagi. Skomplikowaną, niezrozumiałą, ale bardzo powabną konstelacyjność. I euforię spóźnienia.
Hotelowa dostawka
Wracam z podróży lżejsza o całe białe metry sześcienne mego ciała, aktualnie oscylujące w okolicach odcienia błyszczącego hebanu i drapieżnego palisandru. Wracam bogatsza o lotniskowe anegdotki oraz tubylcze plotki. Wiem kto, z kim, gdzie, dlaczego, ile zarabia i czy żona o tym wie.
Nie każdy mężczyzna ma jednak żonę. Ten konkretny nie ma. W zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej woli opiekuje się nim jedynie siostra. I jak się okazuje, także starzy przyjaciele. Bo oto ona, znajoma z dawnej epoki, zabiegana badaczka, "światowa", a przy tym bardzo australijska przybywa do jego smutnej rzeczywistości. Siedzi przy łóżku, uśmiecha się, pociesza. Zostaje z nim, aż do śmierci. Do tego spokojnego, długo wyczekiwanego snu. Do tej jednej strzykawki precyzyjnie podanej. Do zatrzymania się w miejscu.
Nam jednak nie wolno się zatrzymać.
Apteczka podróżna
Śmieję się potem histerycznie, sama do siebie, przed łazienkowym lustrem. Podziwiam jasne pasemka mych włosów i ukrywam w kieszeniach spodenek obgryzione w stresie kciuki.
Wszak każda część ludzkiego ciała należy do jakiegoś ciągu zdarzeń. Filip Verheyen wiedział o tym najlepiej. W XVII wieku rozpoczął swą wędrówkę wgłąb ludzkiego ciała, obnażając przy tym naszą słabostkę - ścięgno Achillesa, przez które wielki mitologiczny wódz, wspaniały wojownik, zginął.
Aż po dzień dzisiejszy kontynuujemy tę podróż Verheyena - do źródła ludzkości.
Rozbijamy nasze ciała na układy, zespoły, na ścięgna, kostki, kosteczki, mięśnie i tworzymy prawdziwe zaprzeczenie osławionej kolekcji preparatów ludzkich cesarza Austro-Węgier wykąpanej w formaldehydzie.
Nie jesteśmy już dziełem sztuki, lecz górą mięsa.
Czy dlatego, że zbyt często odpoczywamy w podróży? Przecież pielgrzymka to samo ukulturalnione zdrowie.
Żelazowy potwór
Obiecuję sobie, że już nigdy więcej. Nie, nie polecę kupą żelastwa, która unosi się w powietrzu wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie oddam mego istnienia w ręce jednego obcego człowieka za sterami.
Tak, należę do chorych na awiofobię. Widząc wielki, hucznie pracujący silnik wyobrażam sobie jego zatrzymanie się. Kilka kilometrów nad ziemią.
Siedząc w skórzanym fotelu i obserwując nazwę linii lotniczych na wszystkich możliwych elementach czytam instrukcję ewakuacji, lecz i tak wiem, że to na nic. Co spada, nie ma prawa nagle znów zadziałać lub się nie rozlecieć.
Jestem zatem tchórzem, ale tchórzem odważnym i zarazem wygodnym. Za nic w świecie nie wsiadłabym do sunącego, przez wiele godzin, po torach pociągu wiedząc, że mogę być na miejscu za moment, za chwilę.
Po każdym kolejnym locie momentalnie ustaję w biegu. Zwalniam, a me serce bije coraz wolniej, rytmicznie potakując.
To i tak lepiej niż serce Chopina - pośmiertnie przemycane pod siostrzanymi krynolinami.
Wciąż daleko mi jednak do ideału. Do tej mieszkanki Moskwy reanimującej się ucieczką z domu i przyłączeniem do sekty Biegunów - wiecznych biegaczy, spacerowiczów, prawdziwych globtroterów, których serca biją z miłości do pasji, w rytmie wyczynowym. Chociaż nie prowadzą dzienników, nie opisują swej podróży na blogach, ani nie wklejają zdjęć to właśnie oni są pierwotnymi i autentycznymi obieżyświatami. Jedynymi w swoim rodzaju.
Katatonia spoczynkowa
Wiem, że znów polecę. Znowu wbiegnę na pokład, zajmę miejsce, zacisnę zęby i wzniosę się w przestworza. Bo przecież pozostać w miejscu to, jak umrzeć. Wprawić się w ruch znaczy przeżyć.
Przetrwać niejeden zachód słońca, niejedną podróż. Nawet wbrew logice.
"Bieguni" Olgi Tokarczuk to nie powieść - to filozofia. W dodatku nie tylko stanowiąca receptę na kakofonię codzienności, ale sama będąca kakofoniczną, a przez to momentami psychotyczną i depresyjną. W tym schizofrenicznym świecie początkowo trudno się Czytelnikowi odnaleźć, lecz później zaczyna odkrywać i coraz więcej rozumieć - to jego własny świat, to świat nas wszystkich, chociaż momentami przybiera nieprawdopodobną formę.
Ta książka to nie powieść, ale szkic. Kompilacja tysiąca strzępów linii papilarnych ludzkiego życia. Kolaż złożony z całej gamy wycinków prasowych.
Z Olgą Tokarczuk wyruszamy spakowani, jak na jeden z wakacyjnych wojaży, ale nie wiemy, że to swoistego rodzaju pielgrzymka. Podróż po ludzkim umyśle, suchej fizjologii, miękkiej cielesności. Uczymy się nie ustawać w biegu, dążyć do poznania samego siebie i świata nim będzie za późno. Nie znajdując jednak odpowiedzi pytamy. A autorka odpowiada nam z ironicznym uśmiechem:
"Celem tej pielgrzymki był inny pielgrzym" *
Ocena: 5,5/6
Muszę przyznać, że tym razem Pani Tokarczuk udało się mnie porwać. Nawet dobrowolnie, wręcz z chęcią, wsiadłam z nią do samolotu i podróżowałam po wszystkich możliwych zakątkach świata. A przy tym świetnie się bawiłam. Będąc "na tokarczukowej fali" postanowiłam kontynuować mą przygodę z tą autorką. Nasze kolejne spotkanie to "E.E.".
Tym samym powróciłam. Przyznaję, że bardzo ciężko było mi wyrwać się z tej niemocy twórczej, która mnie w ostatnich dniach i tygodniach ogarnęła. Czytałam, owszem, lecz z pisaniem było kiepsko. Co się zmieniło?
Dzisiaj zdałam pierwszy w tym roku egzamin, jeszcze nie ten zaległy, lecz taki prywatny, indywidualny, "dla siebie". Nie spodziewałam się oczywiście tak spektakularnego sukcesu i zobaczenia przy swoim nazwisku najwyższej oceny. W konsekwencji tej euforii spowodowanej niespodziewanym osiągnięciem chęć do działania wróciła i ogarnęła wszystko, to co do tej pory opuściłam (i zapuściłam). W tym, jak widać na załączonym obrazku, także bloga. Oby wena nie minęła ;)
---
* "Bieguni" Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, str. 444
Recenzja bardzo mi przypadła do gustu, więc chętnie przeczytam:)). Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńA mnie kręci grubość tej ksiązki ;
OdpowiedzUsuńSpotkałam się już z kilkoma pozytywnymi opiniami tej książki więc wypadałoby po nią sięgnąć ;)
OdpowiedzUsuńA mnie kręci i grubość, i recenzja i to, że jeszcze nic nie czytałam tej autorki.
OdpowiedzUsuńostatnio czytałam 'dom dzienny, dom nocny' i nie zachwyciłam się, o dziwo. może sięgnę po biegunów, bo ja tokarczuk ogólnie lubię.
OdpowiedzUsuńLubię Tokarczuk (chociaż czasem narzekam na jej książki), a najbardziej podobał mi się "Prawiek i inne czasy" i "Bieguni" właśnie.
OdpowiedzUsuńGratuluję egzaminu i cieszę się, że wróciłaś (no, metaforycznie, na bloga), i to od razu z przytupem, fantastyczną recenzją. Przekartkuję sobie "Biegunów", obiecuję :)
OdpowiedzUsuńzgłaszam kandydaturę niniejszej recenzji na recenzję miesiąca ;)
OdpowiedzUsuńAleż to opasłe tomisko :) Ale żal nie sięgnąć. Poszukam!
No i przede wszystkim gratuluję pomyślnie zdanego egzaminu :)
Nie mogę się nigdy zabrać za prozę Tokarczuk. Może dlatego, że nie wiem czego się spodziewać? Po takiej recenzji znów mnie dobre chęci ogarniają - może, już niebawem, może? :)
OdpowiedzUsuńJak nic nie pisałaś to nic, ale jak walnęłaś tekst to mi kopara opadła ;) Świetny !!! Niech Cię wena nie opuszcza ;)
OdpowiedzUsuńTa książka jest naprawdę dobra :)
OdpowiedzUsuńTokarczuk w formię.
Teraz na mojej półce, czeka jej najnowsza powieść ,,Prowadź swój pług przez kości umarłych,,. I co ciekawego jest to kryminał.
Uwielbiam książki Olgi Tokarczuk. "E.E." bardzo mi się podobało. Ale maja ukochana powieść to "Dom dzienny, dom nocny".
OdpowiedzUsuńKasandro, dziękuję i polecam "Biegunów" :)
OdpowiedzUsuńLeno, grubość rzeczywiście jest atutem. Zawsze mam wrażenie, że książki Tokarczuk są niedopowiedziane, za krótkie, zbyt mdłe. Ta jest w sam raz :)
Samash, zatem dołączam się do pozytywnych głosów i polecam :)
Maya, warto sięgnąć po Tokarczuk. Moje pierwsze zetknięcie z tą autorką nie było idealne, ale nie poddałam się :)
Tolu, "Dom dzienny, dom nocny" jeszcze przede mną, ale słyszałam, że najlepszy jednak jest "Prawiek". Cóż, przekonam się :)
Ultramaryno, ja już planuję dalsze spotkania z Tokarczuk. Słyszałam wiele dobrego o "Prawieku"... ;)
Agnes, pięknie dziękuję. "Biegunów" warto przekartkować. Nawet nie raz.
Kingo, dziękuję za komplementy. Niniejszym muszę pomyśleć nad plebiscytem na recenzję miesiąca ;)
OdpowiedzUsuńA tak zupełnie poważnie to myślę, że recenzja jest przede wszystkim efektem świetnej lektury, którą polecam :)
Maioofko, Tokarczuk to ciężka lektura. Momentami przygnębiająca, psychodeliczna proza, która chyba przez swój pesymizm i realizm przytłacza wielu Czytelników. Myślę, że warto się skusić, ale oczywiście nic na siłę :) Lepiej poczekać, niż się specjalnie męczyć i dręczyć.
Przyjemnostki, dziękuję, aż się zarumieniłam od tych komplementów. Też chciałabym by wena nie odchodziła. A przynajmniej by nie odchodziła daleko ;)
Biedronko, zgadzam się. "Bieguni" to świetny kawał polskiej prozy. Po ten najnowszy kryminał Tokarczuk również planuję sięgnąć.
Beatrix, "E.E." już mam na półce. Niepokoi mnie jedynie, że jest taka cienka... :)