czwartek, 30 czerwca 2011

Błogosławieni cisi mnisi. "Pelagia i czarny mnich" Boris Akunin

W języku łacińskim oznacza "miejsce zamknięte".
I faktycznie takim jest - otoczony murem, masywny, schowany w odosobnieniu, całkowicie wyizolowany oraz samowystarczalny.

Klasztor chrześcijański w dzisiejszych czasach nie różni się znacznie od tych dawniejszych, klasycznych zespołów klasztornych, które powstawały choćby w średniowieczu. Ale wyraźnie widać, iż obecnie staje się coraz bardziej otwarty, wychodzi do ludzi starając się pomóc w rozwiązaniu ich problemów i nie chowa się już, jak niegdyś, w cieniu.

W dalszym ciągu jednak chcący zamieszkać w klasztornych murach muszą wyrzec się życia rodzinnego, przyjąć surowe zasady tam panujące, łącznie z zachowaniem tajemnicy życia w klauzurze. Tej zagadkowej aurze sprzyja fakt, iż architektura większości klasztorów, szczególnie tych w obrządku typowo wschodnim, bądź prawosławnym, przywodzi na myśl twierdze obronne - wysokie, grube mury, niewielkie okna, zamknięty teren, usytuowanie na wzgórzu, skale, czy nawet na wyspie.

Nowy Ararat pod względem dostępności nie wyróżnia się na tle innych prawosławnych monastyrów - położony jest bowiem na jednej z wysp Jeziora Modrego, co pozwala oczywiście na całkowite odosobnienie. Ale Ararat wcale nie chce się izolować.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Nie lubię poniedziałku, czyli czytać by umilić sobie czas, czy aby się czegoś nauczyć?

Od weekendu do weekendu. Tak, mniej więcej, mija mój czerwiec.
Ale już w środę ostateczne starcie. A potem?
Miejmy nadzieję dopieszczanie swojej pracy magisterskiej i błogie wakacje.

Od poniedziałku do poniedziałku. Tak odliczam czas na blogu.
A w między czasie czytam, przyswajam, jeszcze raz czytam i znowu przyswajam. I powtarzam na tysiąc różnych sposób. Wszystko to oczywiście znad opasłych tomów książek, po które sięgam z konieczności, a nie z przyjemności.


Ale czy podręcznik zawsze kojarzyć się musi z brakiem przyjemności?
Przecież książka naukowa wcale nie oznacza jakiejś nudnej encyklopedii, steku bzdur, zbioru definicji. Może być ciekawa, czasami wręcz arcyciekawa. Może być zajmująca i zarazem zaskakująca. Chociaż do takiej formy się nie przyzwyczailiśmy.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Nie lubię poniedziałku, czyli "you can't judge a book by looking at the cover"

Ten poniedziałek błyskawicznie chyli się ku końcowi. Trudno w to uwierzyć, ale nie wiem nawet kiedy i gdzie uciekł mi dzisiejszy dzień. Pewnie dlatego, że cały spędziłam nad moją "ulubioną" książką, tym razem dotyczącą postępowania sądowoadministracyjnego. Ale nie o tym chciałam.

Nabawiając się bólu głowy, tkwiąc nad podręcznikami, kodeksami i innymi ustawami nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Początkowo myślałam, że to coś w mojej głowie dzwoni. A przecież każdy wie, że jak rozbrzmiewają dzwony to jest już bardzo źle. Na moje szczęście dzwonek odezwał się po raz wtóry, a sprawcą całego zajścia okazał się listonosz z oczekiwaną przesyłką.

Pewnie Was nawet nie zaskoczę - kupiłam książkę. W dodatku książkę, która od dawna widniała na mojej liście "must have". Więc nawet się nie zastanawiałam, gdy wynalazłam na znanym portalu aukcyjnym ofertę na sztukę w twardej oprawie opiewającą na kwotę 20 zł. Przyznam, że to był zakup pod wpływem impulsu. Dopiero post factum, gdy przelewałam pieniążki na konto sprzedawcy, gdy potwierdzałam adres i rodzaj wysyłki, zaczęłam zastanawiać się, czy to nie jakaś podpucha. Bo czy to możliwe kupić powieść w idealnym stanie w tak niskiej cenie (z praktycznie 60% zniżką)?

sobota, 18 czerwca 2011

Szczęśliwi, którzy łakną sprawiedliwości. "Pelagia i biały buldog" Boris Akunin

Dziewiętnastowieczna Rosja była niewątpliwie państwem bogatym, rozległym
i coraz bardziej nowoczesnym. Na petersburskich i moskiewskich salonach w rytm najpopularniejszych melodii tamtych lat podrygiwali młodzi i starzy, bez wyjątku zamożni, Rosjanie ubrani według najświeższych trendów rodem z Europy Zachodniej - z francuskich oraz włoskich domów mody. Niekiedy domy wpływowych mieszczan zaszczycało swoją obecnością typowo kosmopolityczne towarzystwo - wzbogacone o Włochów, Francuzów, Brytyjczyków, Niemców. Wszyscy zebrani rozprawiali wówczas o polityce, przede wszystkim polityce imperialnej, ale też o coraz większym ekspansyjnym apetycie kolejnych carów. Z pewnością pogardę w stałych bywalcach wzbudzały opowieści o bardzo rozrastających się ruchach chłopskich, okraszone brakiem wiary w problemy społeczne, które nie mogłyby przecież dotkliwie nękać tak poważnej, jak rosyjska, państwowości.

W tym samym czasie, gdy w miastach uciechom, zabawom i poważnym dysputom nie było końca, prowincja, szczególnie zawołżańska, żyła spokojnie, idąc miarowym rytmem, bez zbędnych ekscytacji przyjmowała miejskie nowinki. Z niewielkimi wyjątkami.

Najbardziej emocjonującą wiadomością ostatnich dni, która obiegła domy najważniejszych Zawołżan - podprokuratora Matwieja Bedryczowskiego, policmajstra Feliksa Lagrande oraz samego gubernatora Antoniego von Hagenau - a nade wszystko poruszyła ich szanowne i bardzo wpływowe małżonki, był fakt przybycia do guberni inspekcji Świątobliwego Synodu - instytucji czuwającej nad ochroną wiary prawosławnej, będącej prawdziwą rosyjską inkwizycją.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Nie lubię poniedziałku, czyli deser z żółtek jaj i cukru

Raptem tydzień temu opublikowałam swoją żelazną listę najlepszych komedii "tamtych czasów", a wczoraj jedna z czołowych polskich stacji telewizyjnych za jednym zamachem ją obaliła. Ale przyznaję - to moja wina, bo jak mogłam zapomnieć, o jednej z najlepszych polskich komedii, która nie tylko bawi, ale także wzrusza i przy tym jest niesamowicie realistyczna?

Kiedyś babcie i mamy chcąc zrobić przyjemność swoim pociechom sięgały po bardzo prosty przepis: do miski wrzucały dwa żółtka z jaj oraz posypywały je cukrem. Tak utarty deser, z dodatkiem miodu, rodzynek, rumu (w zależności od dostępności, bo niegdyś produkty te były towarem luksusowym) podawano uszczęśliwionym dzieciom, dla których był symbolem rarytasu. (Oczywiście nikt nie przejmował się salmonellą, czy ptasią grypą - zapewne ku zgorszeniu obecnych wielbicieli sanepidu)


poniedziałek, 6 czerwca 2011

Nie lubię poniedziałku, czyli polska komiczna codzienność na dobry początek.

Jest taki jeden dzień w tygodniu, gdy wszyscy mamy nieco pod górkę. Z niechęcią wracamy do pracy, do szkoły, na uczelnię. Wegetując tak, w oparach szalonej poniedziałkowej krzątaniny wciąż zastanawiamy się, dlaczego akurat poniedziałek musi być tym dniem na "nie"?

Na to pytanie odpowiedzieć nie potrafię, lecz postaram się umilić Wam, drodzy Czytelnicy, ten parszywy dzień. A właściwie przedstawię Wam moje sposoby na to, aby poniedziałek był tak samo radosny jak wtorek, środa, czy czwartek (nie oszukujmy się - niestety z weekendem konkurować jednak nie może). Inaugurując mój cotygodniowy cykl dotyczący wszystkiego, co bawi, niepokoi, rozśmiesza, wprowadza w zamyślenie (a przy okazji dotyczy kultury) muszę udać się do samego źródła.


Idea "nie lubienia" poniedziałku wzięła się nie, jak myślą niektórzy, z korporacyjnej rzeczywistości okraszonej cotygodniową koniecznością powrotu z dwóch błogich dni wolności, spokoju, odpoczynku, zwanych weekendem, ale oczywiście z pewnego dosyć znanego obrazu. Obraz ten, będący bezdyskusyjnie dziełem właśnie wchodzi w wiek średni i jak każdy dbający o siebie czterdziestolatek, stojący u progu kryzysu, chociaż latka mu lecą pozostaje wciąż bardzo atrakcyjny, czym przyciąga do siebie coraz młodsze wielbicielki.

sobota, 4 czerwca 2011

W lodowej krainie Inuitów. "Lód w żyłach" Yrsa Sigurðardóttir

Najgorszym z możliwych rodzajów śmierci jest śmierć z zimna. Nieświadoma niczego ofiara wychodzi na papierosa, do pobliskiego sklepu, czy do samochodu po zapomnianą komórkę. Odległość jest nieduża i przy dobrej aurze widzi cel podróży, zaś przy złej - tylko niewyraźne kontury.

Teraz nie widzi praktycznie nic. Może polegać jedynie na swojej orientacji w terenie. Idzie przed siebie, lecz nie dociera do celu, który zniknął, rozpłynął się w tajemniczej mgle, w sercu nawałnicy.

Próbuje zawrócić.
Bezskutecznie. Śnieg zatarł wszelkie ślady, a naszego bohatera ogarnia coraz większe przerażenie. Mróz wdziera się do jego organizmu powoli, subtelnie, przez uszy, nos, usta. Z każdym oddechem zalewa go nowa fala zimna. W pewnym momencie myśli już, że jego ciało, jego skóra oddychają już nie tlenem, lecz mrozem.

Nie ma już siły na łzy i zawodzenie, na dreszcze i szczękanie zębami, a w końcu na otwarcie oczu. Jego rzęsy powoli trawi lód, oddech staje się cierpieniem, a sen niespodziewanie kojącym wybawieniem. Śni o tym, kiedy go znajdą i co powiedzą. Może jedynie: "Biedaczek"?


Czy taki los spotkał Oddny Hildur?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...