czwartek, 31 grudnia 2009

Z kieliszkiem szampana w ręku i wuzetką na stole.

Kończy się powoli stary, 2009 rok. W moim życiu nie był on szczególnie nieszczęśliwy, nie był też jakoś do końca szczęśliwy. Był neutralny.
W książkowym życiu od marca, czyli odkąd prowadzę bloga przeczytałam 29 lektur. Trzech z nich nie zdążyłam jeszcze zrecenzować, co uczynię w najbliższym czasie. Aż 11 książek zaś to przypomnienie mojej ukochanej autorki z młodszych lat - Małgorzaty Musierowicz. Przeczytałam też niezliczoną ilość ustaw i podręczników, których wolę jednak nie wspominać.

W minionym roku nabyłam jednak mniej książek niż przeczytałam (co mnie dziwi, bo w mym mniemaniu jest ich i tak dużo) całe 28 pozycji. A nabyłam w różny sposób. Większość kupiłam, część dostałam przy przeróżnych okazjach, a dwie wygrałam w konkursie u Virginii.

W filmowejsferze mego życia jest zdecydowanie lepiej aniżeli wynika to z recenzji. Oglądnęłam od marca dużo, dużo więcej filmów, niż 6 pozycji, które zrecenzowałam. W tym momencie trudno mi zliczyć, jednak nie wszystkie były godne uwagi, dlatego też nie prezentowałam Wam ich :)

W teatrze niestety w tym roku bywałam bardzo rzadko. Wręcz żenująco rzadko. Raptem raz. Na premierze "Draculi" w Teatrze Słowackiego. Chęci natomiast miałam ogromne, ale tak trudno obecnie dostać bilety na spektakle Teatru Bagatela, że mnie to niezwykle demotywuje.

Podróży odbyłam kilka, z czego jedną bardzo daleką, aż na ciepły, słoneczny Bliski Wschód, który tak kocham i który chyba nigdy mi się nie znudzi. Ponadto pierwsze moje odwiedziny w Bieszczadach również zaliczam do bardzo udanych i interesujących przeżyć.

Postanowień żadnych nie mam. Tylko życzenia.
By w tym nadchodzącym roku udało się Wam wszystko, co się nie udało w tym. Byście chłonęli kulturę jak nigdy. By nigdy nie zabrakło Wam interesujących lektur, ciekawych filmów. Byście podróżowali do miejsc niezwykłych i spełniali swoje marzenia.
Życzę Wam w tym Nowym Roku wszystkiego, co najlepsze!



P.S. Dziękuję za te 9 miesięcy podczas których tylu Czytelników wizytowało mój blog. I nieśmiało mam nadzieję, że w przyszłym roku będziecie mnie również - tak jak do tej pory - licznie odwiedzać.

Dopisane 1.01.2010:

Pragnę noworocznie donieść, że na blogu Wykredowanej trwa konkurs, a do wygrania (a jakże!) książka "Szeptem" Becci Fitzpatrick. Polecam gorąco.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Wieczny bożonarodzeniowy nastrój w Bêṯ Lehem.

Święta, święta i po świętach. Stary schemat się powtarza, a po Bożym Narodzeniu pozostają nam tylko cieplutkie poduszeczki na brzuchu utworzone dzięki pysznym potrawom i nie wstawaniu zza stołu, huk kolęd w głowie i mimowolne podśpiewywanie pod nosem starych "przebojów" ("Bóg się roooodzzziii...", "Luuuuuuulaaaaj żeeeeeeee, Luuulaj" etc.) oraz całkowite, ostre wyrzuty sumienia spowodowane tym wszystkim, co się zrobiło, co się powiedziało, a nade wszystko tym, czego się... nie zrobiło. Z powodu lenistwa.

Wyobraźcie sobie jednak miejsce bajeczne. Magiczne wręcz. Miejsce, gdzie bombki wiesza się cały rok. Gdzie można cały rok śpiewać kolędy. Gdzie na licznych kramach można zakupić o każdej porze roku śliczną szopkę. Gdzie kapłani celebrują codziennie uroczystą Mszę Św.
Jednym słowem wyobraźcie sobie miejsce, gdzie Święta Bożego Narodzenia trwają cały rok.

Nie było to zbyt trudne?!
Może dlatego, że takie miejsce istnieje. I jest nim Betlejem.

czwartek, 24 grudnia 2009

Hic de Virgine Maria Jesus Christus natus est.


"Herod postraszył

stajnia uboga
ludzkie kłopoty
małego Boga
nawet trzech mędrców
na nic się przyda

bo Bóg tak mały
że go nie widać
śpiewają głosem grubym cienkim

Bóg Wszechmogący, bo tak maleńki

boją się

Kościół nietriumfalny

nie tak jak kiedyś
nieokazały


to Wszechmogący by się uśmiechać

staje się taki nieduży mały"

"Mały" ks. J. Twardowski

Wszystkim Czytelnikom życzę Wesołych Świąt!

wtorek, 8 grudnia 2009

Kolumbijska nieodwracalność zdarzeń. "Kronika zapowiedzianej śmierci" Gabriel García Márquez.

Tytuł powieści od momentu wypożyczenia do rozpoczęcia czytania przekręciłam co najmniej cztery razy. Pierwszy raz gdy pokazywałam koleżance książki, które przywlekłam ze sobą na zajęcia. Drugi raz, gdy po obfotografowaniu stosiku, na którym książka ta zajęła miejsce centralne, opisywałam na blogu moje zdobycze. Trzeci raz w odpowiedzi na pytanie mojej mamy: "Co czytasz?". Czwarty zaś pisząc tę notkę.
Nic nie poradzę, że "Kroniki niezapowiedzianej śmierci" brzmią dla mnie lepiej. I po dłuższym zastanowieniu uznałam, iż byłby to tytuł jak najbardziej właściwy gdyby nawiązywał do opisu dróg, którymi podąża współczesne społeczeństwo. Bo przecież jedna kronika to zbyt mało (chyba, że mielibyśmy do czynienia z jednym dziełem w kilku tomach), zaś trudno zwykle o zapowiedź w przypadku tak osobliwego zdarzenia, jakim jest śmierć. Świadomość nadejścia śmierci mają bowiem zwykle wieszcze i prorocy.

W swej powieści pt. "Kronika zapowiedzianej śmierci" trudno wskazać też bohatera, któremu Gabriel García Márquez przypisałby znajomość przeznaczenia. Nie ma proroczych przymiotów także narrator, który jawi się raczej, jako ciekawski reporter opisujący kondycję społeczną małej mieściny, czy pragnący zbadać i zakończyć sprawę funkcjonariusz policji, a w efekcie zdesperowany człowiek, który nie może przestać myśleć o tamtej tragedii i chce poznać prawdę o tym wstrząsającym wydarzeniu.
Od początku prowadzonej przez głównego bohatera opowieści pewne jest tylko to, że Santiago Nasar musi umrzeć. Wydawałoby się, że nieistotne są tutaj powody dla których jego życie miałoby zostać zakończone. Nieważne jest też to, kim są sprawcy oraz czy jest on naprawdę winien. Najważniejsze jest wykonanie przeznaczenia. To że musi ono dosięgnąć Nasara i dosięgnie.
Ale przecież Santiago jest synem Placidy Linero, jest kochankiem Marii Alejandriny Cervantes, jest przyjacielem wielu osób (w tym snującego tą opowieść miejscowego młodego mężczyzny), pochodzi z bogatej oraz licznej arabskiej rodziny i też wszyscy mieszkańcy miasteczka go znają. Nie jest osobą anonimową, a o morderstwie, które ma zostać dokonane wiedzą wszak wszyscy tubylcy i wydawałoby się, że ta zbrodnia to w takim kontekście albo zmowa fałszywych ludzi, którzy postanawiają pozostać bierni, albo całkowity, niezwykły, wręcz nieprawdopodobny zbieg przypadków. Nad tymi zagadnieniami bardzo usilnie zastanawiałam się przez całe sto dwanaście stron książki Márqueza.

Na pierwszy rzut oka niewinnie wyglądająca powiastka potrafiła jednak zaskoczyć nawet mnie. Nie spodziewałam się bowiem tyle treści, tylu emocji i problemów na tych raptem stu stronach, których przecież niekiedy ze świeczką szukać w kilkusetstronicowych dziełach.
Całe przedstawione w "Kronice" miasteczko jest swoistego rodzaju społeczeństwem, w którym każde wydarzenie dzieje się na oczach tłumu, w którym prywatność praktycznie nie istnieje i nie ma tematów tabu. I tak ślub mieszkanki tego położonego nad Morzem Karaibskim miasteczka jest świętem dla wszystkich jego rezydentów, tak samo jak wizyta biskupa oraz zabójstwo Santiago Nasara. I od samego początku wydaje się ono wtopione w krajobraz tej miejscowości, jako jedno z wydarzeń, które wszak zmieniło życie prawie wszystkich mieszkańców.
Na kartach powieści Márqueza podążamy ścieżką po której kroczy fatum. Uroczyście podąża od domu do domu, przebiega po ulicach, niesie ze sobą informację o planowanym zabójstwie Santiago i rozsiewa ją niczym śmiercionośnego wirusa, który tym razem pochłonie tylko jedną ofiarę. Bo przecież każdy z mieszkańców miasteczka (nawet główny bohater) w normalnych okolicznościach miałby szansę zapobieżenia nieszczęściu i co za tym idzie uspokojenia swojego sumienia, ale wszystkie sprawy potoczyły się tak, że nie było im to dane.

Czytelnik jednak nie może pozbyć się myśli, iż ta śmierć nie była potrzebna, że można było jeszcze coś zrobić, lepiej się postarać. Ale Gabriel García udowadnia, że nie można było. Że to co zostało zapisane na kartach, jako coś co ma się stać to i tak się stanie, niekiedy właśnie poprzez taki niepozorny zbieg okoliczności, niemożliwy do wyobrażenia w żadnej sytuacji.

Niezmiennie zachwyca mnie też język i niesamowity styl Márqueza, który w tak minimalistycznej wręcz powieści wydaje się być jeszcze lepszy, jeszcze bardziej mistrzowski aniżeli ten z jego pełnometrażowych książek. I może dlatego "Kronika zapowiedzianej śmierci" przywodziła mi na myśl "Proces" Kafki. Ale jedynie przywodziła, gdyż nie pokusiłabym się o porównanie obu tych dzieł - pod względem treści zupełnie różnych, zaś pod względem stylów pozornie podobnych.
"Kronikę" natomiast czytało mi się świetnie, z żywym zaciekawieniem śledziłam kolejne zeznania mieszkańców miasteczka, które składają po dwudziestu siedmiu latach, a które tworzą swoisty obraz tamtych wydarzeń.
Ten duszny, tropikalny klimat opuszczamy z mocnym akcentem, mojego ukochanego realizmu magicznego, który tak doskonale podkreśla zawsze tragizm wszechobecny u Gabrieli Garcíi Márqueza. Wszechobecny i współistniejący z niczym innym, tylko z miłością. Wszak:

"Łowy miłosne
to sprawa honoru"

Gil Vicente


Ocena: 6/6
(Polecam!!!)

sobota, 5 grudnia 2009

Małomiasteczkowy powiew. "Jedyne, czego pragnął" Anita Shreve

Ostatnio mam szczęście do książek o rozterkach damsko-męskiego pożycia. Mam też widocznie powodzenie jeśli chodzi o powieści osadzone w rejonach Nowej Anglii, w pięknych okolicznościach Bostonu, czy New Hampshire.
Zlustrowałam niedawno, chociaż pobieżnie, bardziej współczesny obraz tego regionu USA (o ile współczesnością można nazwać lata '60
i '70 XX wieku), a teraz dzięki całkowitemu zbiegowi okoliczności w moje ręce wpadła historia ukazująca tamte miejsca z jeszcze starszego punktu widzenia.

Anita Shreve w swojej powieści "Jedyne, czego pragnął" przenosi bowiem Czytelnika w rzeczywistość przełomu wieków. Począwszy od 1899 roku, aż po raczkujący dopiero XX wiek.
Przenosi do małej mieściny Thrupp, przesiąkniętej wprost zapachem, zwyczajami, mentalnością Nowej Anglii. Plastycznie przedstawia nam obraz tragedii, która wydarzyła się u schyłku XIX wieku, gdy pożar tamtejszego hotelu pochłonął kilkanaście istnień ludzkich. Prowadzi nas szerokimi korytarzami tamtejszej uczelni, która chociaż prowincjonalna wydaje się być poważana w świecie nauki. Wreszcie wypuszcza nas na ulice, po których suną pierwsze automobile, zaprowadza do parków, wciąż smaganych wiatrem oraz zaprasza do salonów tamtejszych domostw, (niektórych jeszcze z epoki kolonialnej, innych nowoczesnych, wielkich), w których toczy się codzienne życie niecodziennych mieszkańców Thrupp.

Nicholas Van Tassel, jako profesor wykładający literaturę angielską
i retorykę jest bardzo wrażliwym, emocjonalnym mężczyzną, którego jednak cechują także wytrwałość, cierpliwość
oraz wielkie ambicje. Pożar miejscowego hotelu jest dla niego niespodziewanym zrządzeniem losu, gdyż w takich okolicznościach poznaje osobę, która zauroczyła go bez reszty.
Etna Bliss już od samego początku niesie ze sobą tajemnice. Profesor Van Tassel początkowo nie wie nawet skąd wzięła się w miasteczku akademickim, później zaś gdy przekraczają kolejne poziomy znajomości nie dowiaduje się praktycznie niczego więcej. Etna jest oszczędna w słowach, nieskora do zwierzeń, a Nicholas nie pytając
o dręczące go momenty jej życia bezpowrotnie traci kolejne okazje.
Jak ważne są takie okazje i jak istotne są to pytania Czytelnik pojmuje bardzo szybko, bo gołym okiem widać, że relacje tej pary od samego początku są dziwne. Oczywiście czasy, w których żyją odciskają piętno na ich zażyłości (a raczej na jej braku), ale dystans jaki muszą zachowywać w swych rozmowach, kontaktach jest tylko udawany, gdyż oboje pod pozorem powściągliwości, ostrożności wchodzili już wcześniej w różne związki fizyczno-uczuciowe.
W tym kontekście tajemniczość Etny i całkowicie oddanie, ufność Nicholasa uzyskują niezwykły wymiar.

Mnie historia tocząca się na kartach książki Anity Shreve bardzo wciągnęła. Byłam pod ogromnym wrażeniem języka, w jakim narrator snuje swą opowieść.

Ale nie byłabym sobą, gdybym jednak czegoś nie skrytykowała. I nie będzie to kompozycja, nie będzie to też sama treść. Bardzo nie przypadły mi natomiast do gustu kreacja głównego bohatera,
a konkretnie dwa szczegóły: jego całkowita, bezsprzeczna naiwność oraz pewne zniewieścienie.


O ile naiwność do pewnego stopnia mogła wynikać ze stanu zakochania i radosnego uniesienia, to jednak taka jej forma nie dopuszczająca ani jednego głosu rozsądku (nawet ziarenka) wydaje mi się niewłaściwa dla wykształconego mężczyzny, który powinien przewidzieć, że prędzej czy później jego decyzje będą miały niezbyt radosny finał. Nicholas, co prawda, zastanawia się nad konsekwencjami swoich czynów, ale w zupełnie innym kontekście. Finalnie cechuje go więc niepoprawny optymizm
i dziecięca wręcz ufność w to, że wszystko jakoś się ułoży.
Zniewieścienie Van Tassela dotyczy natomiast charakteru bohatera
i jego zachowań. Momentami wydawało mi się, że jest on kobietą skrywającą swoją tajemnicę w męskim ubiorze, bo jego nadmierna wrażliwość, doskonałe wyczuwanie kobiecych myśli, planów, intencji
i wreszcie pamięć do szczegółów takich, jak chociażby krój sukni (pomijam już doskonałą znajomość kolorów, o którą nie posądzałabym żadnego Pana, nawet z takich romantycznych czasów, jak przełom wieków XIX i XX) świadczą o cechach niepodobnych tak odważnym mężczyznom (wszak Van Tassel podjął się walki o rękę, usta i przede wszystkim serce Etny).
I takiej silnej męskiej ręki, tupnięcia nogą w razie potrzeby, brakowało mi do tego, by uznać tę powieść za doskonałą. A szkoda, wielka szkoda.

Ocena: 5/6

Zastój, przestój i konkurs.

Z racji znalezienia zajęcia, które pochłania nieco mego wolnego czasu czytam obecnie zwykle w autobusach i tramwajach oraz w łóżeczku przed snem. Tym, którzy wiedzą jak to potrafi być nieefektywne nie muszę tłumaczyć, zaś tym, którzy nie wiedzą polecam się przekonać :)

Postaram się, jak najszybciej nadrobić zaległości. Spodziewajcie się zatem w najbliższych dniach recenzji.

A na zakończenie zapraszam Was serdecznie do wzięcia udziału w konkursie, który odbywa się na blogu Dunajki. :) Myślę, że naprawdę warto.

niedziela, 29 listopada 2009

Ich troje. A właściwie pięcioro. "Mężczyzna, kobieta i dziecko" Erich Segal

Każdemu, kto angażuje się związek - bez znaczenia czy w związek małżeński, czy niemałżeński - wydaje się, że będzie on idealny. Przecież wiadomo, że rozwody, rozstania, płacz i zgrzytanie zębami są gdzieś daleko, w innych rodzinach, innych sytuacjach. Dotyczą innych ludzi, a my tacy nie jesteśmy.
Najczęstsza i zarazem najpodlejsza przyczyna rozstań to zdrada. Jest ona też drugą przyczyną rozwodów wymienianą przez małżonków, zaraz po niezgodności charakterów. Zwykle występuje w ok. 35% przypadków wśród rozwodzących się małżeństw. Wśród nie-małżeństw nikt zapewne dokładnych statystyk nie prowadzi.

Czy Robert Beckwith znał te dane? Być może jako profesor statystyki na MIT (Massachusetts Institute of Technology) spotkał się z takim przedstawieniem problemów dręczących społeczeństwa na całym świecie.
Jego własna rodzina była jednak inna. Piękna, dobroduszna i kochająca żona Sheila, dwie niezwykle bystre i radosne córki oraz on - wspaniały ojciec, oddany małżonek uchodzili za familię nieskazitelną, doskonałą, wręcz niespotykaną wśród kłótni, rozstań, wątpliwości dręczących związki z ich sąsiedztwa, znajomych, większość osób z otaczającej ich społeczności.
Niestety wkrótce diament ich pożycia został mocno zarysowany. Bob Beckwith miał bowiem na sumieniu grzech. Być może to był błąd młodości, czy też chwila zapomnienia. Jakkolwiek tego byśmy nie nazwali był to jednak fakt. I to fakt ucieleśniony, gdyż rezultat tej przygody zjawił się nagle w życiu Beckwithów. Najpierw w ich świadomości, potem zaś w ich domu.

Jean-Claude miał przylecieć do Stanów z Francji tylko na miesiąc wakacji i nigdy nie dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest dla niego Bob. Sprawy jednak mocno się skomplikowały.

Dziwne wrażenie zrobiła na mnie ta lektura. Niosła ze sobą niezwykły temat, wydawałoby się taki, który sam, indywidualnie jest bardzo intrygujący i nie można go w żaden sposób zepsuć. Jednak cały czas miałam wrażenie, że w powieści Ericha Segala "Mężczyzna, kobieta i dziecko" coś poszło nie tak. Być może wręcz uderzająca prostota języka, bardzo przewidywalne dialogi, czy zachowania bohaterów sugerujące, że są oni niezbyt rozsądni, niekiedy pozbawieni emocji i tak beztroscy jak gdyby nie mieli żadnych problemów, sprawiły, że czułam rozczarowanie z każdą kolejną stroną książki.

Zakończenie nie uratowało całej historii, chociaż muszę przyznać, iż nieco mnie zaskoczyło. Niestety wywołało też u mnie wrażenie, że cała lektura była jakimś wyrwanym z kontekstu opowiadaniem, które może się wydać fascynujące, ale jedynie jako główny temat ploteczek przy kawie, na którą umówiły się dwie przyjaciółki, bardzo zaaferowane skazą naruszającą idealny obraz rodziny ich wspólnej znajomej.
Raził mnie w oczy też brak emocji, wręcz bijący od wszystkich pojedynczych bohaterów. Żona dowiadując się o dawnej zdradzie męża zamiast wpadać we wściekłość, histerię po prostu nagle zaczyna mu znowu ufać. Córki gniewają się tylko chwilę, by w iście hollywoodzkim stylu przebaczyć rodzicom kłamstwo i upokorzenie, na które je narazili. Wszyscy są nadzwyczaj spokojni, mili, cierpliwi. Nawet chłopiec, który przybywając z obcego kraju, po śmierci swojej ukochanej mamy, przechodzi do porządku dziennego nad tym, że właśnie oto poznał ojca, którego nie widział nigdy wcześniej na oczy. Ta sztuczność zachowań, reakcji na toczące się wydarzenia doskonale nadawałaby się do jakiejś powieści z pogranicza fantastyki, ale nie do ukazującego prawdziwe życie w jednym z amerykańskich stanów beletrystycznego dzieła.

Nie mogę jednak całkowicie skreślić książki Segala, wszak przeszłam przez nią jak burza, co świadczy o lekkości i płynności tej powieści. Bardzo podobała mi się również achronologiczność fabuły i to, że narrator cofał się w czasie, by wyjaśnić niektóre dręczące Czytelnika kwestie (to, że nie zrobił tego w sposób pełny i owe wyjaśnienia nie były nazbyt udane to już inna sprawa).
Myślę, że zawiodłam się na niej przede wszystkim dlatego, że moje oczekiwania były dużo większe. Na pewno jednak nie porzucę Segala, tylko dlatego, że zdarzyło mi się zapoznać z jego nieco słabszą pozycją. Nie ocenię też lektury tej źle, gdyż jest miłą alternatywą na coraz zimniejsze (i ciemniejsze) popołudnia oraz wieczory.


Ocena: 4/6

poniedziałek, 23 listopada 2009

Polska A i B. "Busz po polsku" Ryszard Kapuściński

Literatura podróżnicza ma to do siebie, że jest nieprzeciętnie tajemnicza i intrygująca. Pachnie egzotyką, aromatem przypraw, bezkresem pustkowi, dzikością miejsc. Dalekie kraje, inne kultury, obce klimaty zawsze fascynują. Jednakże nigdy nie pomyślałabym, że można napisać cudowny zbiór reportaży z podróży po zimnej, szarej i niekiedy, nie oszukujmy się, jakże nieciekawej Polsce.

To moje trzecie spotkanie z Ryszardem Kapuścińskim. Trzecie i zarazem na pewno nie ostatnie, a przy tym bardzo niezwykłe. Kapuściński oprowadził mnie już po cesarskiej Etiopii w dobie puczu oraz po kilku krajach dzikiej Afryki. Po to by teraz zabrać mnie na wyprawę do różnych zakątków Polski. Ukazał świat, którego nie zobaczymy z okna samochodu bądź pociągu czy autobusu. Pokazał, że ciekawe historie tkwią w ludziach, a nie w pięknych widokach, miłych dla oka krajobrazach. Sam wyszedł do ludzi, dużo rozmawiał. Nie bojąc się wyzwań niekiedy wręcz chodził i szukał dobrych rozmówców.
Znalazł ich bardzo wielu i na podstawie swoich przeżyć napisał cykl reportaży, które niezmiennie od ponad 45 lat zachwycają. Mnie też zachwyciły.

Każda opowieść Kapuścińskiego ze zbioru "Busz po polsku" jest inna.
Poznajemy dzięki temu starsze i młodsze pokolenia naszych Rodaków żyjących zarówno w tych mniejszych, jak i większych mieścinach polskich.
Na wstępie jednak autor przenosi nas w świat własnych wspomnień z okresu dziecięcego, z czasu wojny i tego, co było po wojnie. Udowadnia czytelnikowi, że raz rozpoczęta wojna nigdy nie przemija. Pomimo jej zakończenia zawsze żyje w umysłach, w sercach, w pamięci ludzi, tak jak wojna żyje w Kapuścińskim.
Po tym, jakże poruszającym wstępie nie pozostało mi nic innego, jak ochoczo zabrać się do lektury kolejnych reportaży, jednak z delikatną nadzieją, że nie będą tak bardzo bolesne i wstrząsające. Niestety niektóre takie właśnie były.

Historia dwóch kobiet, matki i córki niemieckiego pochodzenia, zagubionych w obecnym świecie, które nagle postanawiają uciec z Domu Starców i odzyskać swój majątek bardzo szokuje. Niemniej niż kalekiego rolnika z Grunwaldu, młodej dziewczyny porzucającej swoje wcześniejsze plany i wstępującej do zakonu, długiej i niezbyt honorowej ostatniej drogi młodego górnika z Mazur, czy różnych przypadłościach dręczących małą mieścinę o nazwie Pratków.
Są też oczywiście w tym zbiorze reportaże inne, nie wzbudzające takich emocji. Zauważyłam jednak, że zaśmiałam się szczerze, bez ironii czy wielkiego zaskoczenia dopiero przy ostatniej relacji, którą Ryszard Kapuściński kończy to wejrzenie w polskie domy, w polskie gospodarstwa, w polskie szkoły, uczelnie, kopalnie, zakłady przemysłowe, w pracę wykonywaną przez Polaków.
Zakończenie jest jednocześnie też innym spojrzeniem autora na swój własny kraj. Spojrzeniem z dalekiego miejsca, z Ghany, gdzie o Polsce mało kto słyszał i gdzie Polska traktowana jest, jako miejsce bardzo egzotyczne, którymi rządzą niekiedy śmieszne oraz szokujące reguły, zwłaszcza dla Afrykańczyków.
Zastanawiając się, dlaczego Kapuściński, aż z Ghany mógł dokonać podsumowującej oceny swojej Ojczyzny zrozumiałam, iż chciał chyba pokazać wszystkim Czytelnikom, że Polska dla swych mieszkańców jest krajem mało atrakcyjnym, dręczonym przez różne problemy społeczne, miejscem gdzie żyje się ciężko, trudno jest osiągnąć sukces, a Ci którym się to udaje zwykle okupują to ciężką, morderczą, wręcz heroiczną pracą, to jednak może być interesująca, ciekawa, nawet niezwykła. Choćby dla mieszkańców Ghany, dla których codzienna rzeczywistość PRLu była bardzo egzotyczna i niezmiernie podniecająca.


Budząc się zatem o 7 rano w mglisty, deszczowy i zimny poranek, gdy w głowie huczą mi wciąż najważniejsze obecnie w politycznym świecie śmieszne, jak skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju, propozycje zmiany Konstytucji, zagłuszające pandemię gryp: ptasiej, świńskiej, sezonowej, bezrobocie i to, że prawdopodobnie nie będę miała przyszłości po skończeniu studiów w roku przyszłym, bo egzaminy na aplikacje stoją pod znakiem zapytania, czuję ulgę i uspokajam się dopiero powtarzając za mistrzem Kapuścińskim:

"Pięknie jest"

R. Kapuściński "Daleko" ("Busz po polsku")

Ocena: 6/6
(Nie mogło być inaczej)

piątek, 20 listopada 2009

Dodatek do poprzedniego Mr Pile (prawie Pan Stosik, odsłona czwarta).

Ach, chciałam, naprawdę chciałam dzisiaj już odpocząć od robienia zdjęć, od publikowania, zmagania się z czytnikiem kart oraz uwolnić się od monotematyczności (związanej niestety z niczym innym, tylko z chwalipięctwem książkowym) i zabrać się za porządne recenzje. Ale nie mogę. I to nie mogę z dwóch powodów.

Po pierwsze znajoma mojej mamy, oddając jej pożyczoną już dawno powieść w rewanżu pożyczyła nam dwie inne. Takie oto:


Pierwsza to "Bestia" Marka Świerczka, czyli osadzona w realiach powstania styczniowego powieść grozy. Historyczny thrillero-horror. Coś czuję, że będzie mi się podobało.
Druga to "Skradzione dziecko" Keith'a Donohue, która według opisu z okładki jest baśnią dla dorosłych. Przekonamy się, czy takie klimaty mi odpowiadają.
Tym samym półeczka moja została zasilona o kolejne lektury, które jednocześnie uzyskały status: do przeczytania na teraz.

Po drugie zaś, jak już wspominałam poprzednio, wygrałam książkę w konkursie na blogu Virginii i dzisiaj właśnie znalazłam w mej skrzynce pocztowej przesyłkę, a w niej:


"Karolina XL zakochana" Marty Fox - najnowsza powieść autorki znanej mi m.in. z takich przebojów, jak "Paulina.doc" czy "Magda.doc" i chociaż czas młodzieńczy mam już za sobą, to z przyjemnością sięgnę po lekturę Pani Marty.

Jeszcze raz dziękuję serdecznie Virginio za książkę i uroczą karteczkę. I polecam się na przyszłość ;)

Czytelnikom natomiast obiecuję, że następny wpis będzie bardziej merytoryczny i zarazem krytyczno-literacki. Przepraszam też za jakość zdjęć, które robione były na szybkiego.

czwartek, 19 listopada 2009

Mr Pile, a zapożyczenia (Pan Stosik, odsłona trzecia).

Ponieważ wybrałam się w środowe, dosyć ciepłe (!) i słoneczne (!!), popołudnie do biblioteki wojewódzkiej moja lista lektur na najbliższy czas uległa przetasowaniu i oto na plan pierwszy wysuwają się będące w moim posiadaniu do 19 grudnia b.r. te oto pozycje.



Kolejno od góry:
1. "Kronika zapowiedzianej śmierci" Gabriel Garcia Marquez - książka tak cieniutka, że gdyby leżała na stosiku byłaby niedostrzegalna, ale mnie udało się ją znaleźć na bibliotecznych półkach. Powieść, której jestem bardzo ciekawa, mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie. W końcu to Marquez.
2. "Mężczyzna, kobieta i dziecko" Erich Segal - szukałam właściwie "Aktów wiary", ewentualnie "Absolwentów", ale natknęłam się na tę książkę. Wybierałam pomiędzy nią, a "Love story", z tym, że pod względem liczy egzemplarzy "Love story" nie było naprawdę unikatowe. Co więcej, zaczęłam czytać już w autobusie i zapowiada się bardzo interesująco.
3. "Jedyne, czego pragnął" Anita Shreve - tytuł i okładkę tej powieści miałam w głowie po ostatnich przeglądach biblionetkowego schowka. To, że zauważyłam ją na półce to czysty przypadek :) Jednakże kusi mnie już bardzo, zwłaszcza dzięki wizji akcji osadzonej w ostatnich latach XIX wieku i wątku romantyczno-miłosnym.
4. "Rzecz o mych smutnych dziwkach" Gabriel Garcia Marquez -
i znowu kolumbijski pisarz. I książka na którą od dawna miałam chrapkę, ale jednak odkładałam zakupienie jej. Na pierwszy rzut oka niepokojąco duże litery, ale mam nadzieję się jednak nie rozczarować! Panie Marquez, bardzo ładnie proszę :)

Zatem jak widzicie sztuki cztery przybyły do mego księgozbioru, chociaż starałam się z całego serca by było ich najmniej to i tak skorzystałam z limitu przewidzianego przez WBP dla szarego czytelnika (tak Zosiu, perfekcyjnie mnie rozpracowałaś).
Na swoją obronę chciałabym jednak dodać, że skrupulatnie wybierałam najcieńsze egzemplarze, jakie się dało. Chociaż te wszystkie grube tomiszcza kusiły, oj kusiły...

Chciałabym jeszcze, na koniec pochwalić się, że wzięłam udział w konkursie na blogu Virginii i... wygrałam! Jestem bardzo szczęśliwa, zwłaszcza, że po raz pierwszy udało mi się wygrać książkę! Poza tym powieści Pani Marty Fox przygarnę w każdej ilości :)

wtorek, 17 listopada 2009

Mr Pile i pandemia (Pan Stosik, odsłona druga).

Przyznaję się.
Długo zwlekałam z kolejnym zaprezentowaniem moich dorobków, ale to też dlatego, że lista mych lektur skurczyła się do jednej jedynej tematyki, stricte naukowej, którą to sytuację wymusiła na mnie sesja wrześniowa oraz rychłe nadejście roku akademickiego.

Jak wiecie (lub nie) moje lato obfitowało przede wszystkim w Musierowicz. Później były kodeksy i inne ustawy. Oraz podręczniki.
Dziś natomiast zaprezentuję Wam lektury na jesień i wczesną zimę. Nieprzypadkowo dobrane. Niemalże każda "z innej parafii".
Enjoy.




Kolejno od góry:
1. "Agencja Złamanych Serc" Irena Matuszkiewicz - lektura z rodzaju tych lekkich i kobiecych, którą rodzicielka moja zakupiła w przypływie dobrego humoru, leży już na półce dostatecznie długo, więc w końcu muszę się za nią zabrać.
2. "Busz po polsku" Ryszard Kapuściński - cykl reportaży mistrza... reportażu, to chyba mówi samo za siebie. Już przeczytałam, a za niedługo recenzja. :)
3. "Wojna futbolowa" Ryszard Kapuściński - zafascynowana Kapuścińskim daję się mu porwać na kolejną wyprawę, tym razem do Afryki i Ameryki Łacińskiej. Oczywiście w poszukiwaniu upałów.
4. "Dom nad rozlewiskiem" Małgorzata Kalicińska - nie wiem, jak książka ma się do serialu, a jak książka i serial razem mają się do życia, ale kupiłam Kalicińską pod wpływem mody i boję się, że będę żałować. Jednakże przecież sama się muszę o tym przekonać.
5. "Gułag" Anne Applebaum - monografia historyczna - tak chyba należałoby nazwać nagrodzoną Pulitzerem książkę Applebaum, którą zaczęłam już czytać i niestety nie wiem kiedy skończę, bo utrudnia mi to niestety... wielkość "Gułagu". I to wielkość dosłowna i w przenośni. Dosłowna, bo gdy mam wybrać lekturę do tramwaju/autobusu to wybieram coś o mniejszych gabarytach. W przenośni zaś, bo chcąc czytać coś przed snem wybieram książkę mniej "ciężką" pod względem tematycznym. Recenzję zatem obiecuję, ale chyba w nieco większym odstępie czasu:)

Uznacie mnie za wariatkę, ale mam zamiar jutro udać się do WBP i poplątać się między półkami docelowo szukając czegoś do pracy magisterskiej. Jak obstawiacie? Ile lektur stamtąd wyniosę?

(Oby, jak najmniej...)

niedziela, 15 listopada 2009

To by było to! "This is it" reż. K. Ortega

25 czerwca 2009 r. wieczorem było dosyć ciepło. Siedziałam przy lekko uchylonym oknie i czytałam podręcznik na egzamin, który miałam mieć za kilka dni. Wtedy do pokoju wbiegła moja mama, nieco zaaferowana. Z jej słów zrozumiałam tylko "umarł", "w Los Angeles", "dzisiaj". Włączyłam telewizor i rzeczywiście na każdym kanale było o tym głośno. Nikt nie potwierdzał informacji o śmierci, nikt też nie zaprzeczał. Wiadomym jest, że zwykle potwierdzenie takich informacji w mediach jest tylko formalnością.
Tknięta impulsem wygrzebałam z pudła stojącego na szafie bardzo stare pudełko. Kolorowa okładka, a na niej zdjęcie, a wszystko mocno zakurzone. Włożyłam klejoną kilka razy taśmę do kieszeni w wieży (kiedy ostatni raz używałam magnetofonu?) i nacisnęłam odwrócony trójkącik.
Ostatni raz piosenek tych słuchałam w wieku sześciu, może ośmiu lat, a więc wieki temu. Dziwne, że w ogóle nie wyrzuciłam tej kasety, tylko wetknęłam ją do pudła, przecież tak szybko magnetofony zostały wyparte przez odtwarzacze CD, a odtwarzacze już przeżywają swoją starość i ustępują miejsca mp3.
Tej nocy, gdy kładłam się spać w głowie szumiały mi piosenki. Ale szum ten był miły. Coś jak szum morza w letni wieczór, jak szum strumyka w górskim potoku, jak szum powietrza kilka kilometrów nad ziemią.
Rano media obiegła już pewna, potwierdzona informacja.
Michael Jackson zmarł 25 czerwca 2009 roku, o godzinie 14:26 (23:26 czasu polskiego).

Nigdy nie byłam fanatyczną fanką Michaela. Lubiłam jego muzykę, szanowałam to co robił i nigdy nie uwierzyłam w to, że skrzywdził kogokolwiek. Nie dlatego, że go uwielbiałam. Raczej dlatego, iż każde inne stwierdzenie byłoby moim zdaniem przeciwne myśleniu zdroworozsądkowemu.
Ale nie wycinałam skrupulatnie wycinków prasowych, nie całowałam jego zdjęć, nie przesłuchiwałam po tysiąckroć jego piosenek by zapamiętać każdą najmniejszą choćby nutę.
Gdy jednak usłyszałam, że w kinach będzie wyświetlany dokument złożony z migawek kilku miesięcy jego życia tuż przed śmiercią, ucieszyłam się i od razu zarezerwowałam bilety.
Chciałam naocznie przekonać się, czy Michael naprawdę był takiej tragicznej formie, jak wyglądały jego próby, czy był kapryśny, czy właściwie zgodził się na koncerty tylko ze względów finansowych - bo takie pogłoski słyszałam z różnych źródeł (już nawet nie wspomnę o wspaniałym polskim artyście panu JJ, który oznajmił, iż Jackson nie potrafił tańczyć).
I przekonałam się.

Do sali kinowej wchodziłam z niepokojem, bo bałam się rozczarowania filmem. Wychodziłam zaś ze łzami w oczach. Dokument ten, nagrany przecież przy okazji prób do koncertu, miał pokazać przygotowania, udokumentować wszystkie starania ekipy po to by zadowolić londyńską publiczność. Nagrania miały też być częściowo wykorzystane podczas koncertów w Londynie.
Widać jednak, że przed zadowoleniem publiczności ekipa koncertowa najpierw musiała zadowolić Jacksona. Każdy krok musiał być perfekcyjny, tancerze musieli dać z siebie wszystko, a jednocześnie nie bać się nowych wyznań, wszak wybrano ich z tysiąca chętnych z całego świata.
Muzycy musieli każdą nutkę zagrać perfekcyjnie, jeżeli gdzieś popełnili błąd Michael zaraz to wykrywał i starał się poprawić, wytłumaczyć, że na płycie ta melodia zupełnie inaczej brzmi (cóż z tego, że szary widz nie zauważyłby różnicy?!).
M.J., jak był nazywany przez ekipę, nie krzyczał, nie denerwował się, zaś na każdym kroku podkreślał swoje przywiązanie do całej grupy, swoje zamiłowanie do muzyki i tańca, ogromne nadzieje, które miały przynieść mu te koncerty, miłość jaką darzył swoich fanów i całą publikę. Był radosny, żywiołowy, niezwykle wrażliwy i stanowczo tłumaczył wszystkim obecnym na próbach, że przesłanie jakie niosą ze sobą jego piosenki tkwi w jego sercu i jest celem jego życia.
Nie wiem nawet jakich słów użyć by opisać to co zobaczyłam. Chyba najlepsze będą najprostsze.
Michael był genialnym tancerzem, był genialnym muzykiem, wokalistą, był niesamowitym człowiekiem, ikoną. Postacią tak barwną, tak wrażliwą, tak zdolną i jednocześnie tak normalną.

"This is it" nie jest dokumentem pokazującym ostatnie chwile Michaela Jacksona. Brak w nim martyrologii, rozpaczy, brak w nim śmierci.
Jest to natomiast bezapelacyjnie film ukazujący życie bardzo cenionego po śmierci, a chyba nie dość docenionego za życia artysty, który całą swą energię poświęcił na to, by utrzymywać się na szczycie i swoim fanom, poprzez muzykę, dawać wszystko czego zapragną, a nawet tego, czego się nie spodziewają.
Właściwie to nie film. To prawda pokazana na wielkim ekranie.

Ocena: 6/6

środa, 11 listopada 2009

Od pucybuta do milionera. "Slumdog. Milioner z ulicy" reż. Danny Boyle

Znany praktycznie na całym świecie program-teleturniej "Milionerzy" przyciąga wciąż przed polskie telewizory amatorów trudnych pytań, dziwnych odpowiedzi, kibiców doszłych i niedoszłych bogaczy. Wciąż niezbyt śmieszne żarty Huberta Urbańskiego ciekawią rzesze znudzonych telewidzów, a pewną część zaciągają aż do studia telewizyjnego, po uprzednim wydaniu małego majątku na SMSy wyrażające chęć wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu.
W Polsce nikt jeszcze nie dostąpił zaszczytu dzierżenia w ręku czeku na 1 milion złotych, chociaż wielu było już blisko, a niektóre osoby zmagające się z ostatnim pytaniem nieco zaskakiwały, nie znając odpowiedzi na niekiedy bardzo proste pytania.
Więc skoro w Polsce, w kraju ludzi wykształconych (a przynajmniej za takie społeczeństwo się uważamy) nikomu nie udało się dojść do magicznego miliona, do głównej nagrody, to dlaczego w innych państwach, w innych regionach świata, gdzie pojawiają się podobne teleturnieje, zwłaszcza takich gdzie analfabetyzm sięga 50%, czy nawet 70% (!), miałoby się to udać?!

I takim właśnie krajem są Indie, w których to 70% ludności nie potrafi czytać, prawie 60% społeczeństwa indyjskiego pracuje w rolnictwie, a ilu jest takich którzy w ogóle nigdzie nie pracują? Są to z całą pewnością grupy niepoliczalne i niepoliczone, zamieszkujące znane nam z różnych źródeł slumsy w Bombaju i w innych miastach Republiki Indii. Bieda, prześladowania związane z istniejącym systemem kastowym, prześladowania ze względu na wyznanie, brak możliwości awansu społecznego - w takim środowisku wychowywał się Jamal, który po dostaniu się do indyjskiej wersji "Milionerów" przeszedł, jak burza przez prawie wszystkie pytania. Jednakże przed odpowiedzią na ostatnie pytanie, która ma zostać udzielona w kolejnym odcinku programu, Jamal zostaje aresztowany pod zarzutem oszustwa. Funkcjonariuszom policji, podczas przesłuchania opowiada swoją bardzo niezwykłą, przejmującą i tragiczną historię, przeplataną bólem, strachem, przemocą, bezradnością, ale też miłością i szczęściem, które jednak zdominował pech i przewrotność losu.
Czy Jamal będzie miał szansę udzielenia odpowiedzi na pytanie za milion? Czy uda mu się odnaleźć ukochaną Latikę? Czy pogodzi się z bratem Salimem?
Te pytania najbardziej dręczyły mnie podczas oglądania tego głośnego obrazu wyróżnionego najważniejszymi nagrodami filmowymi.

"Slumdog. Milioner z ulicy." wzbudził wiele kontrowersji na świecie, zwłaszcza po ujawnieniu wynagrodzenia małych indyjskich aktorów, których prawdziwe życie w Indiach jest smagane biedą i głodem oraz tego, że po sukcesie filmu wszyscy o nich zapomnieli. Mnie film ten jawi się przede wszystkim, jako bardzo realistyczny i prawdziwy obraz współczesnych Indii. Tak bardzo inny od tego, który oglądamy w popularnych od jakiegoś czasu w Polsce produkcjach rodem z Bollywoodu, gdzie radość, taniec, śmiech i wspaniałe historie malowane bogactwem, szczęściem i bajkowym dla każdego przeznaczeniem nieco mijają się z rzeczywistością, ale przez to tak bardzo prawdziwy.

Nudne? Na pewno nie.
Nieciekawe? Wręcz przeciwnie.
Przereklamowane? Nic z tych rzeczy.
Każda kolejna minuta, ba sekunda filmu sprawia, że chce się oglądać dalej, że jest się ciekawym, wręcz obsesyjnie wciągniętym w wartką akcję, że chce się słuchać opowieści Jamala, jego przygód, jego problemów i dowiedzieć się jaki będzie jego dalszy los. Intrygująca fabuła, niemalże sensacyjna akcja to niewątpliwe cechy pozytywne dzieła, ale jest jeszcze coś o czym już wspomniałam, a czego brak w większości tego typu filmów będących niewątpliwie nowatorskimi pomysłami, o których nagłówki gazet wrzeszczą wręcz: "Ogromny sukces!", mianowicie realizmu.

Ogromne ubóstwo, prześladowania mniejszości religijnych to tylko dwa istotne problemy,które rzucają się w oczy od pierwszym minut filmu Danny'ego Boyle'a. Gdy do tego dodamy osierocone dzieci błąkające się po ulicach i wykorzystywane przez mafię jako zawodowi żebracy czy prostytutki, gangi walczące ze sobą o każdy centymetr wpływów, traktowanie młodych kobiet jak zabawki, czy pieniądze które są kluczem do sławy, do sukcesu i szczęścia to mamy pełny obraz życia głównych bohaterów "Slumdoga".
W tym wszystkim bardzo zaskakująca jest postać Jamala i jego udział w "Milionerach", który jako bardzo wyraźna próba walki o lepsze życie, o awans społeczny, o własne szczęście powoduje, iż ponosi on ogromne ryzyko i finalnie stawia wszystko na jedną kartę. Myślę, że każdy osobiście powinien przekonać się, czy mu się uda i czy jego wybór jest trafny, bo naprawdę warto :)

Ocena: 6/6

wtorek, 20 października 2009

Wieczory pełne marzeń... "Rozmowy nocą" reż. M. Żak

"Wieczory pełne marzeń,
przeżytych wcześniej wrażeń mnóstwo.
Nie zamieniłbym tych paru dni
za żaden skarb, za nic
"

Oddział Zamknięty "Obudź się"


Wieczór zwiastuje nadejście godzin podczas których miasto spowija mrok, ludzie cichną w swoich łóżkach, a ruch na ulicach zamiera. Wieczór nie bez powodu jest zatem najlepszym czasem na przemyślenia, na snucie planów, marzeń, nie tylko tych sennych. I do prowadzenia szczerych rozmów. To właśnie noce były impulsem w kultowej już "Bezsenności w Seattle" - samotne noce Sama oraz osamotnione noce Annie, podczas których oboje słuchali tej samej audycji radiowej.
Wieczory i noce to nie tylko marzenia, ale też wyznania pochodzące z głębi serca, przede wszystkim zaś wyznania miłosne.

Ale kto takich wieczorno-nocnych rozmów, planów, myśli i wreszcie wyznań spodziewał się po romantycznej komedii w reżyserii Macieja Żaka ten musiał się głęboko rozczarować. W filmie tym bowiem tytułowych "rozmów nocą" było, jak na lekarstwo, a główni bohaterowie raczej siebie nawzajem unikali i przed sobą uciekali, aniżeli chcieli się kontaktować. Nie oznacza to oczywiście, że "Rozmowy nocą" mnie samą rozczarowały. Poszukiwałam lekkiej komedii, z nutką romantyzmu, miejscami nieco banalnej, płytkiej i to właśnie podziwiałam przez 120 minut oglądania tej polskiej produkcji.

Śpiąca Królewna i Harry, a właściwie Matylda i Bartek, poznają się przypadkowo (jakże inaczej mogłoby być w romantycznej komedii). Oczywiście są zupełnie różni i dzieli ich więcej niż łączy. Ale poznają się, spotkają i rozmawiają... Nic nie stoi właściwie na przeszkodzie, aby pomiędzy tym dwojgiem singli rozpaliło się wielkie uczucie, fascynacja, pożądanie, a jak wiadomo powszechnie na dwoje zupełnie różnych ludzi działa przyciąganie porównywalne do magnesu. I w tej historii także działa, ale wydawałoby się, że tylko na Bartka. Matylda bowiem odwraca się tyłem, chcąc zniweczyć owo przyciąganie, zresztą mając ku temu poważne powody (a przynajmniej jej wydaje się, że są poważne, moim zdaniem niestety jej głównym problemem jest nieznajomość ludzkiej psychiki). To co dzieje się dalej jest jednak nieco do przewidzenia i o to miałabym żal do Pana Żaka. Ale nie mam, gdyż rekompensatą jest dla mnie (po prostu znakomite!) zakończenie filmu. Znakomite bo niespotykane w komediach romantycznych :)
Znakomity był także duet: Różczka - Dorociński, który bym o to absolutnie nie podejrzewała.

Serdecznie polecam zatem "Rozmowy nocą", paradoksalnie, jako banalną, lekką, miłą, niewyczerpującą komedię romantyczną, na coraz dłuższe już jesienne wieczory. Do oglądnięcia samemu w domowym zaciszu, w mieszanym towarzystwem na domówkowej imprezie, czy po romantycznej kolacji we dwoje.

Ocena: 5/6

czwartek, 15 października 2009

Wszyscy kochają Jeżyce. Małgorzata Musierowicz Jeżycjada cz. 1

Miejsce akcji: Jeżyce, Poznań.
Czas akcji: od grudnia 1975 roku do września 1996 roku.
Bohaterowie: rodzina Żaków, rodzina Kowalików, rodzina Borejków oraz wiele, wiele pojedynczych postaci, których nie sposób tu wszystkich wymienić.
Większość z Was już zapewne się domyśliła, westchnęła z ulgą, bądź z niemałym zaskoczeniem przeszła do dalszej lektury zastanawiając się cały czas, czy przypadkowo nie zdziecinniałam, względnie - czy nie oszalałam.
Otóż nie. Nie oszalałam, nie zdziecinniałam, nie odnalazła się mi nagle żadna córka w wieku nastoletnim, o której istnieniu nie miałabym pojęcia. Ale wróciłam do Jeżycjady, przeczytawszy na razie pierwsze 11 tomów. O tym, dlaczego wróciłam i dlaczego sięgnęłam akurat po pierwsze 11 tomów, a nie po wszystkie będzie już za momencik.

Teraz natomiast chciałabym pozachwycać się. Czym? Uniwersalnością, niesamowitością, ciepłem i dobrem płynącymi z książek Musierowicz. Każda bohaterka i każdy bohater u Musierowicz jest starannie dopieszczony, obdarzony specyficzną mieszanką cech, które to mieszanki spotykamy na co dzień w życiu - u naszych rodziców, rodzeństwa, przyjaciół, sympatii, u nas samych. Chciało by się powiedzieć "samo życie" i rzeczywiście autorka przedstawia nam bardzo prawdopodobne losy różnych rodzin, znajdujących się w różnych sytuacjach materialnych, czy społecznych, które mogły żyć, mieszkać, uczyć się, pracować w Poznaniu jeszcze za czasów poprzedniego ustroju, aż do dnia dzisiejszego. Myliłby się jednak ten, kto określiłby te historie, jako sympatyczne, lukrowane opowieści dla młodzieży, bowiem Musierowicz nie oddala się od historii naszego kraju, a wraz z nią podąża i podążają też jej bohaterowie wplątywani w coraz to nowe tarapaty, popychani w różnych kierunkach, w różne miejsca. Wspomina nawet tak dramatyczne wydarzenia, jak stan wojenny, swoich bohaterów nie tyle czyniąc świadkami, co uczestnikami wydarzeń, chociaż (z wiadomych przyczyn) wprost wspomina o tym dopiero w powieściach wydanych po roku '89. Musierowicz nie boi się także pokazać śmierci i to śmierci różnej - nagłej, niespodziewanej, bolesnej - w wyniku choroby nowotworowej, czy spokojnej, łagodnej - ze starości. Nie boi się też oczerniać swoich bohaterów ukazując ich słabości, ich wady, przedstawiając ich niepoważne, nieodpowiedzialne zachowania, poruszając problemy dręczące nasze społeczeństwo i nadwyrężające jego i tak już osłabioną kondycję. A więc bohater Jeżycjady może donosić na innych, może pozostawić swoją żonę dwukrotnie, drugi raz po urodzeniu dwójki dzieci, może być szalenie niezdecydowany jeśli chodzi o wybór swojej drogi życiowej, albo szalenie zdecydowany i podejmować decyzję o ślubie raptem po kilku miesiącach znajomości.
Bohater Jeżycjady będzie zakochiwał się bez pamięci, tracił oddech, zmysły, będzie impulsywny, nieobliczalny wobec swojej sympatii, bądź będzie cierpiał katusze z powodu braku wzajemności. Miłość bowiem, jak w życiu, jest w powieściach przewrotna, poruszająca, niekiedy dramatyczna. Miłość młodzieńcza, miłość rodzinna, miłość macierzyńska i tacierzyńska, miłość wieczna - każdy z nas w swoim życiu przeżyje jeden, bądź wszystkie rodzaje miłości, jako nieodłącznego elementu życia ludzkiego.

Te wszystkie elementy tworzą z Jeżycjady sagę niezwykłą, przeznaczoną nie tylko dla młodych ludzi, chociaż to właśnie młodzież sięga po Musierowicz najczęściej, ale mogącą stanowić ciekawą lekturę także dla starszych pokoleń.
I chociaż starszych z całą pewnością będzie drażniła naiwność, brak głębokiej analizy emocjonalno-uczuciowej bohaterów, może nawet zbyt powierzchowne wejrzenie w psychikę bohaterów, w ich świadomość, ich myśli to nie powinni się zniechęcać. Bądź, co bądź powieści te są jednak przeznaczone dla młodzieży i sama autorka temu nie zaprzecza, zatem możemy wysnuć wniosek, iż musi to być literatura lekka, interesująca, bardziej radosna, ciepła, wzruszająca, aniżeli psychologiczna. I fenomenem jest to, że osoby nie zaliczające się już do młodzieży po przeczytaniu powieści Musierowicz też wzruszają się, cieszą, śmieją, zaskakują, a nade wszystko budzą się w nich niezwykłe, przejmujące wspomnienia minionych lat.
Niektórzy mają na swoich półkach wydania Jeżycjady naznaczone zębem czasu, które pozbawione są lśniących okładek, śnieżnobiałych kartek, ale za to przyprószone historią były czytane przez kolejne pokolenia kobiet, dziewcząt, dziewczynek... bo chyba przede wszystkim żeńska część społeczeństwa docenia Panią Musierowicz, chociaż trzeba przyznać, iż nie tylko!

Jeżycjada i w mojej biblioteczce zajmuje wyjątkowe miejsce. Od dawna marzyłam i jednocześnie obiecywałam sobie skompletować całą sagę, co niestety nie udało mi się do dzisiaj. Na razie mam pierwsze 11 tomów, z czego jestem bardzo dumna, bo udało mi się przekroczyć wreszcie półmetek. Udało mi się także wreszcie wrócić do lektury powieści Musierowicz, co odkładałam z powodu ciągłego braku czasu. Ot pewnego dnia porządkując księgozbiór sięgnęłam po "Szóstą klepkę", zastanowiłam się chwilę spoglądając na okładkę wymiętą i nieco zniszczoną od częstego czytania, otworzyłam i postanowiłam przeczytać chociaż kawałek. Potem kolejny kawałek, aż skończyłam pierwszy rozdział, potem drugi, potem już nie mogąc się oderwać czytałam, aż doszłam nagle do strony ostatniej, z późnego popołudnia, zrobił się wieczór, a ja zamknęłam książkę, schowałam na półkę, a po wieczornych zabiegach kosmetycznych pościeliłam łóżko, zapaliłam lampkę do czytania i sięgnęłam na półkę biblioteczki. Po "Kłamczuchę" :)

Jeżycjadę trudno mi jednak oceniać. Jako całość kreuje niezwykłą historię, ale ponieważ wróciłam tylko do części książek i nie zdążyłam zapoznać się z pozostałymi (też dlatego, że ich nie mam "na stanie") lepiej będzie, jak chociaż dla oglądu zaprezentuję moje oceny biblionetkowe:

"Szósta klepka" - 5/6
"Kłamczucha" - 5,5/6
"Kwiat Kalafiora" - 5/6
"Ida sierpniowa" - 5/6
"Opium w rosole" - 5,5/6
"Noelka" - 5/6
"Pulpecja" - 6/6
"Dziecko Piątku" - 5/6
"Nutria i Nerwus" - 6/6
"Córka Robrojka" - 5/6

P.S. A teraz na Allegro poluję na kolejne sześć tomów Jeżycjady, bo "Kalamburka" już stoi od dawna na mej półce. Już się nie mogę doczekać :)

środa, 30 września 2009

Plagi egipskie. "Kair historia pewnej kamienicy" Alaa Al Aswany

Pachnąca mleczkiem z karotenem, przyodziana w kolorowy strój kąpielowy wystawiający strategiczne punkty mojego ciała na działanie promieni UV przeciągałam się po raz kolejny na miękkim biało-niebieskim ręczniku plażowym okrywającym wygodny, biały leżak, a w ręku dzierżąc zajmującą lekturę. Z jednej strony nie mogłam się od niej oderwać, wciągnęła mnie wartka akcja, poruszyły obrazowo przedstawione historie bohaterów. Z drugiej zaś strony nie chciałam czytać dalej, bo nieprzeczytane strony kurczyły się. Przebierałam kartka, po kartce książkę starając się czytać, jak najbardziej powoli, dokładnie, ale nic to nie pomagało - nieuchronnie zbliżał się koniec tego dzieła. Zrezygnowana i zasmucona, zostawiwszy ostatnie kilka stron "na później", poszłam do barku. Po zimną, egipską Pepsi Max.

Tuż przed wakacjami zabierałam się za gromadzenie mojego księgozbioru podróżnego, wybieranie książek, które będą mi towarzyszyć w bardzo ważnych chwilach, bo w trakcie nerwowego oczekiwania na lotnisku, w czasie ogromnych emocji kilka kilometrów nad ziemią, czy też podczas relaksu na leżaczku pod palemką, w wielkim hotelowym łóżku po upalnym dniu, bądź w autobusie, w drodze do cudów świata.
Księgozbiór musiał być zatem zróżnicowany, ciekawy i jednocześnie niezbyt ciężki (w przenośni i dosłownym tego słowa znaczeniu).
Od dawna miałam jednak pewne marzenie.
A właściwie pewną chęć.
Koniecznie chciałam odwiedzając dalekie, egzotyczne miejsce móc zabrać ze sobą historie, które przybliżą mi chociaż troszkę zwyczaje tego kraju, które odzwierciedlą klimat tam panujący tak abym mogła go nie tyle poczuć, co zrozumieć.
I tak w ręce me trafiła powieść, polecana skądinąd w internetowym świecie, wspaniała niesamowita opowieść Alaa Al Aswany pod nieco tajemniczym tytułem "Kair historia pewnej kamienicy".

Szybko okazało się, że to książka bardzo wciągająca, niesamowicie magiczna, z której kartek można wręcz poczuć zapach kairskich ulic. Przenosi nas ona na ruchliwe skrzyżowania, przed duże budynki, w których obok bogatych obywateli mieszka też biedota. Ukazuje nam świat, gdzie istnieją pewne sztywne stosunki, gdzie nie ma możliwości awansu, gdzie bez pieniędzy jest się nikim. Dla osób, które nigdy nie widziały Egiptu, nie pospacerowały po ulicach miast, nie porozmawiały z tubylcami będzie to książka nieco abstrakcyjna, ukazująca ten popularny wśród turystów kraj, jako siedlisko zła, korupcji, biurokracji, antydemokratycznych działań władz, mafii i niestety rozwijającego się terroryzmu.
Dla mnie natomiast lektura ta wyjaśniła mi pewne zachowania Egipcjan, ich determinację, ich skrytość chowaną pod kurtyną serdeczności oraz pomocniczości. Z drugiej zaś strony zaskoczyła mnie, gdyż społeczeństwo żyjące w niedemokratycznym państwie zwykle nie jest tak radosne, zadowolone ze swojego życia, a bardziej ostrożne, podejrzliwe.

Każdy z bohaterów Aswany ma inną historię, inne problemy, inne cele i pragnienia. Część z nich wywodzi się z najniższej warstwy społecznej i ci właśnie Egipcjanie są najbardziej szczęśliwymi, radosnymi ludźmi w całej powieści. Taha pragnie dwóch rzeczy - wstąpić do szkoły oficerskiej i ożenić się z piękną Busejną. Wydaje się, że obie te rzeczy są pewne - ma doskonałe oceny, jest uparty i bardzo inteligentny, a wraz z Busejną spędza wspaniałe chwile, przepełnione wspólnymi wyznaniami, zapewnieniami miłości i oddania. Jednakże na swojej drodze napotyka ogromne problemy, które uniemożliwiają mu realizację marzeń.
Busejna zaś pracuje w sklepie, musi utrzymać swoją rodzinę i to jest dla niej priorytetem, chociaż wciąż walczy z przeciwnościami, które stają jej na drodze. Walczy dosyć skutecznie, chociaż ponosi wciąż straty. Jedną z takich "strat" jest Taha.
Tych dwoje nastolatków o podobnych losach obiera jednak w decydującym momencie swojego życia zupełnie inną drogę.
Pozostali mieszkańcy kamienicy Jakobiana, znajdującej się na jednej z wielu ulic ogromnej, kilkumilionowej metropolii kairskiej, też muszą zmagać się z przeróżnymi problemami, które napotykają chcąc realizować swoje plany. Wydawałoby się, że ci bogatsi nie muszą się o nic martwić, ale nic bardziej mylnego.
Zaki popada w ogromne kłopoty za sprawą rodzonej siostry. Hatim lokuje swe uczucia bardzo nieszczęśliwie i w efekcie niszczy życie nie tylko sobie.. Azzim zaś całkowicie zgodnie z prawem bezwzględnie wykorzystuje poczciwą wdowę, unieszczęśliwiając ją przy okazji.

Ta mozaika postaci, złożoność zdarzeń, dziwne zwyczaje i wszędzie obecne prawo Koranu, które determinuje życie mieszkańców Kairu, powoduje że powieść nabiera orientalnego posmaku, egzotycznego wydźwięku i bardzo intryguje. Mnie najbardziej zaciekawiły przedstawione przez autora powody wstępowania młodych muzułmanów do organizacji terrorystycznych, które są dalekie od nienawiści rasowej, czy nienawiści religijnej, a spowodowane są przede wszystkim brakiem zgody na niesprawiedliwość powodowaną przez wywodzące się z tego samego narodu władze!
Młodzi ludzie, którzy niejednokrotnie są krzywdzeni przez swoich krajan, wiedzą, że inaczej z niesprawiedliwością, okrucieństwem i bezradnością nie są w stanie sobie poradzić. Walka, dżihad, jest jedyną możliwą formą manifestacji, protestu wobec krzywd jakich doznali. I nie jest to walka skierowana w niewiernych, tylko , co ciekawe, niekiedy w swoich braci.

Niestety koniec powieści, chociaż przewidywalny jest bardzo bolesny i wstrząsający.
Od czasu, gdy przeczytałam powieść Alaa Al Aswany zastanawiałam się, czy taki koniec jest nieunikniony. Czy można w jakikolwiek sposób obejść taką formę walki i żyć nadal w zgodzie z własnymi przekonaniami? Czy można w jakikolwiek inny sposób pokonać współczesne i bardzo bolesne plagi dręczące, niszczące Egipt?
Z całą pewnością, ale sposób ten wymaga przede wszystkim zjednoczenia całego społeczeństwa, o które w Egipcie jest jednak bardzo trudno. Choćby ze względu na różnice pomiędzy regionami. Różnice pomiędzy północą, a południem, wschodem, a zachodem. Pomiędzy częścią afrykańską, a azjatycką Egiptu. Pomiędzy licznymi chrześcijanami wyznania koptyjskiego, a muzułmanami.
Konsensus w tych warunkach jest praktycznie niemożliwy, a oddalają go jeszcze ogromne różnice pomiędzy poszczególnymi warstwami społeczeństwa, liczni przybywający do Egiptu Europejczycy oraz głęboki i poruszający oddech państwa Izrael, które wciąż kontroluje należącą w końcu do Egiptu Strefę Gazy i stara się mobilizować Egipt do walki z terroryzmem, co z drugiej zaś strony napotyka na sprzeciw Egipcjan.

Z całą pewnością "Kair historia pewnej kamienicy" Alaa Al Aswany rozbudziła jednak społeczeństwo egipskie, a film, który na jej podstawie powstał został przyjęty bardzo głośno przez Egipcjan. O "Omaret Yacoubian" usłyszałam bardzo długie i pełne emocji zachwyty z ust recepcjonisty w hotelu, peany poprzedzone ogromnym zaskoczeniem i radością wygłoszone przez naszego kierowcę oraz bardzo szczegółową i pełną poruszenia relację tłumaczącą mi niektóre motywy działania autora, reżysera oraz oczywiście bohaterów, którą przedstawił mi jeszcze zeszłoroczny znajomy pracujący w miejscowości wypoczynkowej (sam chyba utożsamiał się z postacią Tahy, chociaż był przeciwny terroryzmowi).
Patrząc na to młode pokolenie Egipcjan zastanowiłam się, czy kiedyś w naszym społeczeństwie pojawi się taki impuls, który nas tak zjednoczy. Na razie niestety jesteśmy bardzo podzieleni, a młode pokolenie wciąż trawi ciągła walka, którą chociaż trudno porównywać z dżihadem, jesteśmy pochłonięci. A plag, mimo że o wiele mniej jest w naszej demokracji, to i tak wciąż występuje ich o dużo za dużo.

Ocena: 6/6

wtorek, 18 sierpnia 2009

Krajobraz po. "Widnokrąg" Wiesław Myśliwski.

Z dzieciństwa najbardziej zapadły mi w pamięci wakacje nad morzem. Coroczna kobieca wyprawa - ja, mama i babcia. Zawsze w to samo miejsce - do malowniczej Łeby. Klimat tam był tak inny od tego obecnego.
Pamiętam niesamowite zachody słońca. Słońce najpierw delikatnie, powoli kładło się na błękitnym niebie, żeby następnie wśród eksplozji pomarańczu, czerwieni i różu schować się za horyzontem. I w uszach słyszę słowa mamy:
"- Widzisz kochanie, gdybyśmy płynęły w stronę miejsca, gdzie niebo dotyka morza znalazłybyśmy się tam gdzie jest Tatuś. W Szwecji."

Horyzont? Teraz wiem, że to był widnokrąg. Mój pierwszy zauważalny widnokrąg, którego, jako małe dziecko, nie mogłam przekroczyć wyobraźnią. Dzisiaj, gdy wyobraźnia moja znacznie się rozwinęła widnokrąg nie jest już dla mnie zjawiskiem niezrozumiałym, ale przez to też nie jest rzeczą niezwykłą.

Dla bohatera książki Wiesława Myśliwskiego pt. "Widnokrąg" całe jego dotychczasowe życie, otaczający go niczym widnokrąg, wcale nie było niezwykłe. Opowiada o tym, co mu się zdarzyło płynnie, a jednocześnie bardzo subtelnie, w sposób prosty, bez specjalnych zachwytów, czy specjalnych narzekań. Ale emocje w jego opowieści są widoczne na każdym kroku. Począwszy od wielokrotnego przytaczania w jaki sposób rozwijała się choroba jego ojca, jak z coraz większym trudem wchodził po schodach, jak coraz ciężej oddychał, czy gdy jego matka, chcąc chyba odgonić złe myśli, jak mantrę powtarzała ojcu w każdej niemalże rozmowie: "Ale to, gdy już będziesz zdrowy", poprzez dzieciństwo, które tak mocno naznaczyła wojna, która sprawiła, że mały chłopiec przebywał bądź wśród dorosłych - swojej rodziny mieszkającej na wsi, albo sąsiadek, których zajęcie było co najmniej nieobyczajne, bądź wśród swoich rówieśników, którzy wychowani w inny sposób, w innym środowisku według jego surowej matki byli dla niego nieodpowiednim towarzystwem, aż po dojrzałość - pierwszą miłość, pierwszą fascynację, niepokoje i rozterki, przeszkody, które wspólnie pokonali, aby być razem i aby mógł teraz zabrać swojego syna w rodzinne strony.
Główny bohater nie jest kimś nadzwyczajnym, bo przecież ilu takich, jak on dzieciństwo i dorastanie zaburzyła wojna, a gdy wszystko na świecie rzekomo wróciło do normy, w jego rodzinie wojna właściwie pozostała, pozostał zamęt, brak własnego miejsca, brak perspektyw na lepsze jutro i jedyny optymistyczny, wręcz szaleńczy niekiedy pogląd przejawiała jego matka, która wciąż żywiła nadzieję na polepszenie bytu rodziny, niestety były to nadzieje płonne.

Piotr nie zabrał syna do miejsca, gdzie się wychował po to by odwiedzić rodzinę, nie był szczególnie do niej przywiązany, a jego rodzice już dawno temu zmarli. Odwiedził rodzinne strony, bo pomimo tylu bolesnych wspomnień, dziwnych zdarzeń, które go dotykały, czuł do nich ogromne przywiązanie. Przywiązanie nieco szalone, nieco może naiwne, bo przecież wychodząc po schodach, po których raptem kilkanaście, może kilkadziesiąt lat wcześniej prowadził swojego ojca rozdrapywał rany. I też dlatego przyjeżdżał do tego miasteczka bardzo rzadko, chociaż często obiecywał rodzinie, że ich odwiedzi.
Przy tym wszystkim wyraźnie czuł się winny losowi, jaki spotkał jego, jego rodziców, czy całą rodzinę. Trudno nazwać go też masochistą, w końcu przywiązanie do miejsca nie jest niczym strasznym. Ale w nim to przywiązanie tkwiło podświadomie, przecież tam zapuścił korzenie.
I chociaż widział już inny świat, na pewno lepszy, może i w nim teraz żył lepiej, to i tak przed oczami miał widnokrąg z dzieciństwa. Zamknięty niczym w mydlanej bańce chciał się wydostać, pozbyć wspomnień i jednocześnie chciał je zachować, chciał oglądać świat z takiej perspektywy.

Trudny konflikt wewnętrzny Myśliwski nie do końca rozwiązuje. Wskazuje jedynie drogę, którą główny bohater powinien iść. Tor na który powinien skierować swoje myśli.
Oczywiście tą drogą, tym torem jest teraźniejszość. Jest syn głównego bohatera, któremu on jako ojciec powinien pokazywać świat, któremu powinien poświęcać swoją uwagę, którego powinien wychowywać. Paweł pragnie jego uwagi, pragnie by był, jak inni ojcowie, dlatego nie powinien zadręczać się wspomnieniami, powinien wyjść za widnokrąg i pokazać swojemu synowi, jak wspaniały może być świat.
Rozpoczęcie i zakończenie książki skupiające się na fotografiach przywodzi mi na myśl nie tylko upływ czasu, ale też nieśmiertelność wspomnień. Tkwią one w naszych głowach, na co dzień nie zastanawiamy się ile ich jest, jak bardzo są wyraźne, ale gdy tylko chcemy, mamy nastrój, ochotę, możemy je przywołać, tak jak możemy wyciągnąć stare albumy i pooglądać zdjęcia na których zapisana jest nasza przeszłość.
W "Widnokręgu" fotografia ma jeszcze jeden wymiar - wymiar pokoleniowy. Bohater rozpoczyna swój monolog od przypomnienia sobie zdjęcia z dzieciństwa, kończy zaś swą opowieść od ukazania zdjęcia z dzieciństwa swojego potomka. Już po samych tych zdjęciach widać, jaką daleką drogę musi przejść każdy człowiek, a w końcu jego życie zamyka się już tylko we wspomnieniach, zamyka się w tylko nam znanych granicach wyznaczonych przez widnokrąg...

Ocena: 5,5 / 6

P.S. Pod dwóch lekturach Myśliwskiego mogę wysnuć, może nieco odważny i przesadny wniosek, iż ewoluuje on z każdą kolejną książką. Teraz pozostaje mi śledzić dalej tę ewolucję i sięgnąć po jego ponoć najlepsze dzieło, po "Traktat o łuskaniu fasoli". A potem zdecyduję, czy chcę poznać nieco "młodsze" oblicze Myśliwskiego.

wtorek, 14 lipca 2009

Tzw. dobre geny. "Bez mojej zgody" Jodi Picoult

Nie tak dawno mając problemy z bolącym zębem obawiałam się już najgorszego, czy jego utraty, bo bardzo długo zwlekałam z wizytą u dentysty. Wtedy też natknęłam się na fascynujący artykuł dotyczący możliwości "wyhodowania zęba" w warunkach laboratoryjnych z pobranego od pacjenta materiału kostnego i następnie wstawienie takiego zęba w miejsce utraconego.
Nieco później przeczytałam o jakże paradoksalnej metodzie wszczepienia zęba w oko, dzięki czemu pacjent odzyskał w nim wzrok i już bardzo pocieszona udałam się do dentysty, który po 1h (i 300zł) uwolnił mnie od bólu. Próchnicę owszem usunął, ale wątpliwości kłębiących się w mej głowie pozostały.
Bo czy to właściwe "produkować" narządy zastępcze, niczym części wymienne do samochodu, czy sprzętu RTV-AGD? A co jeśli spełni się wizja z filmu "Wyspa" i zamykać będziemy w wielkich hangarach nasze klony, jako zabezpieczenie dla naszego zdrowia czy życia? I czy klon to człowiek, czy istota którą powinno się pozbawić wolnej woli?

Anna, główna bohaterka powieści "Bez mojej zgody" Jodi Picoult nie jest, co prawda klonem w pełnym tego słowa znaczeniu, ale pod względem genetycznym, tkankowym, czyli w ogóle pod względem medycznym jest kopią swojej chorej na białaczkę siostry Kate. Annę "stworzono" by pomogła wyleczyć Kate, a wyleczenie to z czasem przekształciło się w długotrwałe leczenie, ze spokojnymi przerwami, gdy u Kate następowała remisja. Cały ten czas był ogromnie bolesny dla Anny, pod względem fizycznym, ale przede wszystkim też psychicznym. Musiała uczestniczyć w leczeniu. Musiała, bo decydowali za nią rodzice, wolą których została poczęta i którzy uważali, że ich zdanie jest także jej zdaniem. Ale Anna się w końcu zbuntowała.
Bunt w takiej dramatycznej sytuacji z jednej strony powoduje że postrzegamy Annę, jako osobę pozbawioną empatii, nieco może złośliwą, egoistyczną, ale z drugiej strony bardzo trudno jest wczuć się w jej emocje, dokonać obiektywnej analizy jej życia.

Jodi Picoult poruszyła we mnie całą lawinę myśli na temat przeszczepów, dawców, a także na temat, jakże teraz popularny, mianowicie in vitro. Na początku historia wydawała mi się nieco naciągana, ale przekonałam się, iż i tak początek jest dużo lepszy od końca, bo zakończenie bardzo mocno mnie rozczarowało, być może dlatego, że nie pozwoliło mi zapomnieć z jakiego kraju wywodzi się autorka i jakie konsekwencje niesie to dla jej stylu pisania. Przyznam jednak, że powieść czytało mi się znakomicie i po innych (tak wielu!) recenzjach widzę, że nie tylko ja mam takie odczucia.
Zdecydowanie pragnę sprawdzić, jak Picoult odnajduje się w innych historiach, innych rzeczywistościach, innych tematach.

Ocena: 5/6

niedziela, 5 lipca 2009

Południowoamerykańska namiętność. "Brazylia" John Updike

Gdy od 1 czerwca śledziłam wiadomości z Brazylii, dotyczące zaginionego francuskiego samolotu i nagle okazało się, że znaleziono szczątki Airbusa, bardzo mną to wstrząsnęło. Przede wszystkim dlatego, że za 22 dni sama opuszczam drogą powietrzną nasz piękny kraj na dwa tygodnie i przemieszczam się w rejony bliskowschodnie. A ponieważ bardzo boję się latać, to teraz już się wręcz panicznie boję.
Ponadto moim marzeniem jest odwiedzenie Brazylii i nachodzą mnie wizje, że to ja mogłam lecieć w tym samolocie, w końcu dwóch Polaków uznano za zaginionych.
Myślę jednak, że ta katastrofa lotnicza nie powstrzyma mnie (tak samo jak afera z pandemią grypy), by w niedługim czasie udać się do tego pięknego kraju. Kraju bardzo zróżnicowanego pod względem etnicznym, pod względem obyczajowym, kraju ogromnego, pięknego i miejscami, jakże dzikiego.

Niezwykłe oblicze tego największego (pod względem powierzchni i liczby mieszkańców!) państwa Ameryki Południowej objawia John Updike w swej powieści "Brazylia", którą miałam okazję nie tak dawno połknąć. Książka mnie zachwyciła, wprowadziła w niezwykły klimat, ale jednocześnie wstrząsnęła oraz nieco połechtała moje kobiece ego.
Po autorze "Czarownic z Eastwick" spodziewałam się czegoś szokującego, jakiegoś naprawdę mocnego uderzenia - i nie pomyliłam się. Historia miłosna wykreowana w tej powieści jest momentami tak bardzo przesiąknięta brazylijskim słońcem, że robi się gorąco na samą myśl o tym, co przeżywają bohaterowie.
Zaczyna się dosyć zwyczajnie, bo przecież zawsze na początku musi być pierwsze spotkanie. Spotkanie ważne, a jednocześnie na pewno nie zwykłe. Nic bardziej mylnego. Tristao poznając Isabel raczej nie ma złudzeń, raczej liczy na zabawę, chce się sprawdzić, pokazać jaki jest odważny. Isabel natomiast chce się wyzwolić, zrobić coś szalonego i jednocześnie zakazanego. Oboje nieco bardziej podświadomie niż całkowicie świadomie zbliżają się do siebie.
Później już z każdą stroną śledzi się ich losy które , nietrudno się domyślić, będą ciężkie.
Ciężkie nie tylko dlatego, że mają inne życiowe cele, inne myśli. Przede wszystkim bowiem pochodzą z innych klas społecznych i ich niespodziewana miłość jest mezaliansem w oczach ich rodzin, a przekleństwem dla nich samych. Klątwa będzie chodziła za nimi przez całe ich wspólne życie, przez które będą dzielić radości i smutki.

Wydawałoby się, że do powstania happy end'u wystarczy spełniona miłość, bycie razem, wspólne mieszkanie, dzielenie życia. Ta książka pokazuje wyraźnie, że wcale tak nie jest.
Bycie razem, mieszkanie pod wspólnym dachem, budzenie się codziennie obok siebie - tylko idealista mógłby uważać, że to wystarczy do szczęścia. Tristao i Isabel byli cały czas razem, czy fizycznie, czy jedynie mentalnie. Byli wręcz skazani na siebie, ale jednocześnie nie byli skazani na szczęście. Dobra praca, mieszkanie, spokojne życie, piękne dzieci, wierność i uczciwość, pozbycie się kompleksów - tego wszystkiego tym dwojgu zabrakło by ogarnęło ich szczęście, a czytelnikom by rozczulili się nad pięknem idealnego życia.
Autor jednak nas tak bardzo nie rozpieścił i stworzył powieść, która ukazuje szczęście w nieszczęściu i umiejętności doceniania takiej sytuacji. Jest to książka zaskakująca, z każdą bowiem stroną wnosi nowe emocje, wpaja czytelnikowi nowe wartości, przedstawia nowe zachowania i nowe rozwiązania problemów.

Po zamknięciu książki czułam jeszcze długo wewnętrzne poruszenie. Powieść Updike'a przywiodła mi na myśl wspaniałą i dla mnie dzisiaj już kultową "Ewę Lunę" Isabelle Allende. Oczywiście nie jest ona przesiąknięta magią, a jedynie Updike dodał szczyptę Allende, co w moim mniemaniu było zabiegiem wręcz mistrzowskim.
Dotknięta delikatnym muśnięciem realizmu magicznego powierzchownie radosna, a z gruntu podsiana tragizmem opowieść, która ogromnie przypomina znaną chyba wszystkim legendę celtycką: "Dzieje Tristana i Izoldy". I gwarantuję, że nie tylko imiona bohaterów są zbieżne. Zbieżne są także ich losy, chociaż nawiązują do innych epok, innych realiów.
Dawno nie czytałam tak dobrej książki, która przedstawiałaby temat miłości we wszystkich jej osłonach, która tak dogłębnie analizowałaby ludzkie związki, ludzkie namiętności i ludzkie emocje oraz niestety też ludzkie uprzedzenia.

Na przemian zachwycając się i rozpaczając nad losami czarnego, jak smoła Tristao oraz pięknej, dystyngowanej i zarazem białej Isabel stwierdziłam, iż jednak to wszystko nie przyszło mi łatwo, dlatego:

Ocena: 5,5 / 6

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Próg wolności.

Prawie miesiąc minął od mojego ostatniego wynurzenia literackiego na blogu.
Przez ten miesiąc nie stało się właściwie nic szczególnego, nic nieprzewidywalnego, a na pewno nie dla studentki przedostatniego roku.
Pochłonęły mnie książki. Książki bardzo specyficzne, bo same podręczniki.
Pochłonęły i wciąż pochłaniają, bo przede mną 3 egzaminy (a właściwie 4). Bardzo proszę o trzymanie kciuków kolejno 25, 26 i 27 dnia miesiąca czerwca.

Mam nadzieję, że w ciągu tych trzech dni dopisze pogoda, dopiszą godziny i przede wszystkim, że dopisze mi szczęście. Jeśli się wszystko uda, to 2 bądź 3 dnia lipca czeka mnie jeszcze ustna kontynuacja egzaminu z języka. I później już tylko wakacje.

A na wakacje tyle planów, tyle chęci, tyle pragnień.
I tyle niepokojących sygnałów na wrzesień.
A miało być tak pięknie.

Ale na razie nie zapeszajmy.

Tym samym żegnam się z Wami jeszcze na troszkę. Jeszcze tylko do lipca.

Pozdrawiam.

czwartek, 28 maja 2009

Kryminał retro wysokiej próby. "Kochanek Śmierci" Boris Akunin

Pierwsza tak poważna przerwa w blogowaniu i na swe usprawiedliwienie mam jedynie to, że z powodów czysto "naukowych" (dosłownie i w przenośni) uciekła mi gdzieś wena do tworzenia. Nie uciekły natomiast lektury, bo tych mam zawsze pod dostatkiem i realizuję sukcesywnie kolejne etapy programu książkowego :)

Bardzo dawno nie miałam w ręku żadnego kryminału, czy choćby kryminałopodobnego thrillera, a ostatni był chyba Coben, który na pewno książki produkuje masowo, jedna po drugiej i dokładnie tak samo te lektury się czyta: szybko, bez głębszego zastanowienia podąża się za akcją. Po kilku cobenach czuję zwykle, że tak naprawdę nie wiem, o czym była każda z tych lektur, bo bohaterowie zaczynają się pokrywać mgłą, a historie po prostu się mieszają - do tego stopnia, że w mojej głowie powstaje całkowicie nowa książka, złożona ze szczątków cobenów.

Z czasów, gdy jeszcze czytałam Sherlocka Holmesa wykreowanego przez znakomitego Doyle'a pamiętam ogromne zaangażowanie w czytaną lekturę, czasami niezbyt dobre próby rozwiązywania zagadek, które Holmes przecież zjadał na śniadanie.
Takiej dedukcji, przeżywania każdego szczegółu brakowało mi w cobenopodobnych lekturach, gdzie liczyło się wyłącznie zaskoczenie poprzez szybką akcję, ilość i miejsca ujawnienia trupów, nieufność w stosunku do każdej kolejno wprowadzanej w akcję postaci.
Nie twierdzę, że nie odczuwałam przyjemności z czytania takich książek, ale była to raczej przyjemność prosta, potrzebna w chwilach zmęczenia, po trudnej sesji, po tygodniach uczenia się, po intensywnym wysiłku umysłowym, angażująca emocjonalnie.
Od dawna poszukiwałam książki, która pobudzi mnie intelektualnie, umysłowo. I znalazłam. Chociaż biorąc ją z półki w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej wcale o tym nie wiedziałam. Wcale, a wcale. Bo "Kochanek Śmierci" Borisa Akunina (właśc. Grigorij Czchartiszwili) jest bardzo niepozorny.

Boris Akunin jest Gruzinem, ale sam nazywa siebie "pisarzem rosyjskim". Zastanawiałam się nawet, czy nie dla lepszej reklamy, ale nie, raczej nie, bo książki Akunina reklamują się same.
Od dawna mam pewną teorię składającą się z czynników: pisarz rosyjski i geniusz. I Akunin jest tego potwierdzeniem, z całą pewnością, pomimo swych gruzińskich korzeni.
W "Kochanku Śmierci" przenosi nas do XIX-wiecznej Moskwy. Wprowadza w środowisko tamtejszych grup przestępczych, prowadzi ulicami Chitrowki i innych dzielnic, na których działają swoiste gangi, czy mafie, odwiedzamy ciemne zaułki, głośne place targowe, brudne i przerażające miejsca. Nietrudno w takim środowisku o zbrodnię, jednakże zauważymy, jak bardzo nasze myślenie bywa mylne, w zetknięciu z takim środowiskiem, z całą gamą różnej maści przestępców.
Poznajemy Sieńkę Skorika, młodego bandytę, który stara się za wszelką cenę utrzymać w tym strasznym środowisku. Poznajemy innych złoczyńców, których Skorik spotyka na swojej drodze, a o których moralności (a raczej jej braku) można by długo rozmawiać. Poznajemy tamtejsze organy bezpieczeństwa niekoniecznie zajmujące się tym, czym powinny. Poznajemy wreszcie dwie bardzo istotne postaci. Erasta Pietrowicza Nameless, czyli Erasta Fandorina, detektywa o niezwykłej intuicji, przebiegłości oraz o fenomenalnym zmyśle dedukcji oraz tytułową Śmierć, będącą niezwykłą femme fatale.
Wymieszanie losów tych wszystkich postaci tworzy mieszankę wybuchową i z przyjemnością możemy wczytywać się w ich historię.

Nie przeszkadzało mi nawet to, że "Kochanek Śmierci" jest dziesiątą częścią serii o Fandorinie, a wcześniejszych dziewięciu książek nawet nie miałam w ręku, bo lektura ta pomimo przynależności do pewnego cyklu jest pozycją odrębną, doskonałą do zasmakowania twórczości Akunina. Początkowo poszukiwałam nawet książek opisywanych przez wielu blogowiczów, z serii o siostrze Pelagii (z cyklu "Kryminał prowincjonalny"), z którą Akunin jest bardziej kojarzony, ale trafiłam na to dzieło i... absolutnie nie żałuję!
Co więcej, gorąco polecam i sama planuję już kolejne spotkanie z Grigorijem Czchartiszwilim.

Ocena: 5/6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...