czwartek, 31 grudnia 2009

Z kieliszkiem szampana w ręku i wuzetką na stole.

Kończy się powoli stary, 2009 rok. W moim życiu nie był on szczególnie nieszczęśliwy, nie był też jakoś do końca szczęśliwy. Był neutralny.
W książkowym życiu od marca, czyli odkąd prowadzę bloga przeczytałam 29 lektur. Trzech z nich nie zdążyłam jeszcze zrecenzować, co uczynię w najbliższym czasie. Aż 11 książek zaś to przypomnienie mojej ukochanej autorki z młodszych lat - Małgorzaty Musierowicz. Przeczytałam też niezliczoną ilość ustaw i podręczników, których wolę jednak nie wspominać.

W minionym roku nabyłam jednak mniej książek niż przeczytałam (co mnie dziwi, bo w mym mniemaniu jest ich i tak dużo) całe 28 pozycji. A nabyłam w różny sposób. Większość kupiłam, część dostałam przy przeróżnych okazjach, a dwie wygrałam w konkursie u Virginii.

W filmowejsferze mego życia jest zdecydowanie lepiej aniżeli wynika to z recenzji. Oglądnęłam od marca dużo, dużo więcej filmów, niż 6 pozycji, które zrecenzowałam. W tym momencie trudno mi zliczyć, jednak nie wszystkie były godne uwagi, dlatego też nie prezentowałam Wam ich :)

W teatrze niestety w tym roku bywałam bardzo rzadko. Wręcz żenująco rzadko. Raptem raz. Na premierze "Draculi" w Teatrze Słowackiego. Chęci natomiast miałam ogromne, ale tak trudno obecnie dostać bilety na spektakle Teatru Bagatela, że mnie to niezwykle demotywuje.

Podróży odbyłam kilka, z czego jedną bardzo daleką, aż na ciepły, słoneczny Bliski Wschód, który tak kocham i który chyba nigdy mi się nie znudzi. Ponadto pierwsze moje odwiedziny w Bieszczadach również zaliczam do bardzo udanych i interesujących przeżyć.

Postanowień żadnych nie mam. Tylko życzenia.
By w tym nadchodzącym roku udało się Wam wszystko, co się nie udało w tym. Byście chłonęli kulturę jak nigdy. By nigdy nie zabrakło Wam interesujących lektur, ciekawych filmów. Byście podróżowali do miejsc niezwykłych i spełniali swoje marzenia.
Życzę Wam w tym Nowym Roku wszystkiego, co najlepsze!



P.S. Dziękuję za te 9 miesięcy podczas których tylu Czytelników wizytowało mój blog. I nieśmiało mam nadzieję, że w przyszłym roku będziecie mnie również - tak jak do tej pory - licznie odwiedzać.

Dopisane 1.01.2010:

Pragnę noworocznie donieść, że na blogu Wykredowanej trwa konkurs, a do wygrania (a jakże!) książka "Szeptem" Becci Fitzpatrick. Polecam gorąco.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Wieczny bożonarodzeniowy nastrój w Bêṯ Lehem.

Święta, święta i po świętach. Stary schemat się powtarza, a po Bożym Narodzeniu pozostają nam tylko cieplutkie poduszeczki na brzuchu utworzone dzięki pysznym potrawom i nie wstawaniu zza stołu, huk kolęd w głowie i mimowolne podśpiewywanie pod nosem starych "przebojów" ("Bóg się roooodzzziii...", "Luuuuuuulaaaaj żeeeeeeee, Luuulaj" etc.) oraz całkowite, ostre wyrzuty sumienia spowodowane tym wszystkim, co się zrobiło, co się powiedziało, a nade wszystko tym, czego się... nie zrobiło. Z powodu lenistwa.

Wyobraźcie sobie jednak miejsce bajeczne. Magiczne wręcz. Miejsce, gdzie bombki wiesza się cały rok. Gdzie można cały rok śpiewać kolędy. Gdzie na licznych kramach można zakupić o każdej porze roku śliczną szopkę. Gdzie kapłani celebrują codziennie uroczystą Mszę Św.
Jednym słowem wyobraźcie sobie miejsce, gdzie Święta Bożego Narodzenia trwają cały rok.

Nie było to zbyt trudne?!
Może dlatego, że takie miejsce istnieje. I jest nim Betlejem.

czwartek, 24 grudnia 2009

Hic de Virgine Maria Jesus Christus natus est.


"Herod postraszył

stajnia uboga
ludzkie kłopoty
małego Boga
nawet trzech mędrców
na nic się przyda

bo Bóg tak mały
że go nie widać
śpiewają głosem grubym cienkim

Bóg Wszechmogący, bo tak maleńki

boją się

Kościół nietriumfalny

nie tak jak kiedyś
nieokazały


to Wszechmogący by się uśmiechać

staje się taki nieduży mały"

"Mały" ks. J. Twardowski

Wszystkim Czytelnikom życzę Wesołych Świąt!

wtorek, 8 grudnia 2009

Kolumbijska nieodwracalność zdarzeń. "Kronika zapowiedzianej śmierci" Gabriel García Márquez.

Tytuł powieści od momentu wypożyczenia do rozpoczęcia czytania przekręciłam co najmniej cztery razy. Pierwszy raz gdy pokazywałam koleżance książki, które przywlekłam ze sobą na zajęcia. Drugi raz, gdy po obfotografowaniu stosiku, na którym książka ta zajęła miejsce centralne, opisywałam na blogu moje zdobycze. Trzeci raz w odpowiedzi na pytanie mojej mamy: "Co czytasz?". Czwarty zaś pisząc tę notkę.
Nic nie poradzę, że "Kroniki niezapowiedzianej śmierci" brzmią dla mnie lepiej. I po dłuższym zastanowieniu uznałam, iż byłby to tytuł jak najbardziej właściwy gdyby nawiązywał do opisu dróg, którymi podąża współczesne społeczeństwo. Bo przecież jedna kronika to zbyt mało (chyba, że mielibyśmy do czynienia z jednym dziełem w kilku tomach), zaś trudno zwykle o zapowiedź w przypadku tak osobliwego zdarzenia, jakim jest śmierć. Świadomość nadejścia śmierci mają bowiem zwykle wieszcze i prorocy.

W swej powieści pt. "Kronika zapowiedzianej śmierci" trudno wskazać też bohatera, któremu Gabriel García Márquez przypisałby znajomość przeznaczenia. Nie ma proroczych przymiotów także narrator, który jawi się raczej, jako ciekawski reporter opisujący kondycję społeczną małej mieściny, czy pragnący zbadać i zakończyć sprawę funkcjonariusz policji, a w efekcie zdesperowany człowiek, który nie może przestać myśleć o tamtej tragedii i chce poznać prawdę o tym wstrząsającym wydarzeniu.
Od początku prowadzonej przez głównego bohatera opowieści pewne jest tylko to, że Santiago Nasar musi umrzeć. Wydawałoby się, że nieistotne są tutaj powody dla których jego życie miałoby zostać zakończone. Nieważne jest też to, kim są sprawcy oraz czy jest on naprawdę winien. Najważniejsze jest wykonanie przeznaczenia. To że musi ono dosięgnąć Nasara i dosięgnie.
Ale przecież Santiago jest synem Placidy Linero, jest kochankiem Marii Alejandriny Cervantes, jest przyjacielem wielu osób (w tym snującego tą opowieść miejscowego młodego mężczyzny), pochodzi z bogatej oraz licznej arabskiej rodziny i też wszyscy mieszkańcy miasteczka go znają. Nie jest osobą anonimową, a o morderstwie, które ma zostać dokonane wiedzą wszak wszyscy tubylcy i wydawałoby się, że ta zbrodnia to w takim kontekście albo zmowa fałszywych ludzi, którzy postanawiają pozostać bierni, albo całkowity, niezwykły, wręcz nieprawdopodobny zbieg przypadków. Nad tymi zagadnieniami bardzo usilnie zastanawiałam się przez całe sto dwanaście stron książki Márqueza.

Na pierwszy rzut oka niewinnie wyglądająca powiastka potrafiła jednak zaskoczyć nawet mnie. Nie spodziewałam się bowiem tyle treści, tylu emocji i problemów na tych raptem stu stronach, których przecież niekiedy ze świeczką szukać w kilkusetstronicowych dziełach.
Całe przedstawione w "Kronice" miasteczko jest swoistego rodzaju społeczeństwem, w którym każde wydarzenie dzieje się na oczach tłumu, w którym prywatność praktycznie nie istnieje i nie ma tematów tabu. I tak ślub mieszkanki tego położonego nad Morzem Karaibskim miasteczka jest świętem dla wszystkich jego rezydentów, tak samo jak wizyta biskupa oraz zabójstwo Santiago Nasara. I od samego początku wydaje się ono wtopione w krajobraz tej miejscowości, jako jedno z wydarzeń, które wszak zmieniło życie prawie wszystkich mieszkańców.
Na kartach powieści Márqueza podążamy ścieżką po której kroczy fatum. Uroczyście podąża od domu do domu, przebiega po ulicach, niesie ze sobą informację o planowanym zabójstwie Santiago i rozsiewa ją niczym śmiercionośnego wirusa, który tym razem pochłonie tylko jedną ofiarę. Bo przecież każdy z mieszkańców miasteczka (nawet główny bohater) w normalnych okolicznościach miałby szansę zapobieżenia nieszczęściu i co za tym idzie uspokojenia swojego sumienia, ale wszystkie sprawy potoczyły się tak, że nie było im to dane.

Czytelnik jednak nie może pozbyć się myśli, iż ta śmierć nie była potrzebna, że można było jeszcze coś zrobić, lepiej się postarać. Ale Gabriel García udowadnia, że nie można było. Że to co zostało zapisane na kartach, jako coś co ma się stać to i tak się stanie, niekiedy właśnie poprzez taki niepozorny zbieg okoliczności, niemożliwy do wyobrażenia w żadnej sytuacji.

Niezmiennie zachwyca mnie też język i niesamowity styl Márqueza, który w tak minimalistycznej wręcz powieści wydaje się być jeszcze lepszy, jeszcze bardziej mistrzowski aniżeli ten z jego pełnometrażowych książek. I może dlatego "Kronika zapowiedzianej śmierci" przywodziła mi na myśl "Proces" Kafki. Ale jedynie przywodziła, gdyż nie pokusiłabym się o porównanie obu tych dzieł - pod względem treści zupełnie różnych, zaś pod względem stylów pozornie podobnych.
"Kronikę" natomiast czytało mi się świetnie, z żywym zaciekawieniem śledziłam kolejne zeznania mieszkańców miasteczka, które składają po dwudziestu siedmiu latach, a które tworzą swoisty obraz tamtych wydarzeń.
Ten duszny, tropikalny klimat opuszczamy z mocnym akcentem, mojego ukochanego realizmu magicznego, który tak doskonale podkreśla zawsze tragizm wszechobecny u Gabrieli Garcíi Márqueza. Wszechobecny i współistniejący z niczym innym, tylko z miłością. Wszak:

"Łowy miłosne
to sprawa honoru"

Gil Vicente


Ocena: 6/6
(Polecam!!!)

sobota, 5 grudnia 2009

Małomiasteczkowy powiew. "Jedyne, czego pragnął" Anita Shreve

Ostatnio mam szczęście do książek o rozterkach damsko-męskiego pożycia. Mam też widocznie powodzenie jeśli chodzi o powieści osadzone w rejonach Nowej Anglii, w pięknych okolicznościach Bostonu, czy New Hampshire.
Zlustrowałam niedawno, chociaż pobieżnie, bardziej współczesny obraz tego regionu USA (o ile współczesnością można nazwać lata '60
i '70 XX wieku), a teraz dzięki całkowitemu zbiegowi okoliczności w moje ręce wpadła historia ukazująca tamte miejsca z jeszcze starszego punktu widzenia.

Anita Shreve w swojej powieści "Jedyne, czego pragnął" przenosi bowiem Czytelnika w rzeczywistość przełomu wieków. Począwszy od 1899 roku, aż po raczkujący dopiero XX wiek.
Przenosi do małej mieściny Thrupp, przesiąkniętej wprost zapachem, zwyczajami, mentalnością Nowej Anglii. Plastycznie przedstawia nam obraz tragedii, która wydarzyła się u schyłku XIX wieku, gdy pożar tamtejszego hotelu pochłonął kilkanaście istnień ludzkich. Prowadzi nas szerokimi korytarzami tamtejszej uczelni, która chociaż prowincjonalna wydaje się być poważana w świecie nauki. Wreszcie wypuszcza nas na ulice, po których suną pierwsze automobile, zaprowadza do parków, wciąż smaganych wiatrem oraz zaprasza do salonów tamtejszych domostw, (niektórych jeszcze z epoki kolonialnej, innych nowoczesnych, wielkich), w których toczy się codzienne życie niecodziennych mieszkańców Thrupp.

Nicholas Van Tassel, jako profesor wykładający literaturę angielską
i retorykę jest bardzo wrażliwym, emocjonalnym mężczyzną, którego jednak cechują także wytrwałość, cierpliwość
oraz wielkie ambicje. Pożar miejscowego hotelu jest dla niego niespodziewanym zrządzeniem losu, gdyż w takich okolicznościach poznaje osobę, która zauroczyła go bez reszty.
Etna Bliss już od samego początku niesie ze sobą tajemnice. Profesor Van Tassel początkowo nie wie nawet skąd wzięła się w miasteczku akademickim, później zaś gdy przekraczają kolejne poziomy znajomości nie dowiaduje się praktycznie niczego więcej. Etna jest oszczędna w słowach, nieskora do zwierzeń, a Nicholas nie pytając
o dręczące go momenty jej życia bezpowrotnie traci kolejne okazje.
Jak ważne są takie okazje i jak istotne są to pytania Czytelnik pojmuje bardzo szybko, bo gołym okiem widać, że relacje tej pary od samego początku są dziwne. Oczywiście czasy, w których żyją odciskają piętno na ich zażyłości (a raczej na jej braku), ale dystans jaki muszą zachowywać w swych rozmowach, kontaktach jest tylko udawany, gdyż oboje pod pozorem powściągliwości, ostrożności wchodzili już wcześniej w różne związki fizyczno-uczuciowe.
W tym kontekście tajemniczość Etny i całkowicie oddanie, ufność Nicholasa uzyskują niezwykły wymiar.

Mnie historia tocząca się na kartach książki Anity Shreve bardzo wciągnęła. Byłam pod ogromnym wrażeniem języka, w jakim narrator snuje swą opowieść.

Ale nie byłabym sobą, gdybym jednak czegoś nie skrytykowała. I nie będzie to kompozycja, nie będzie to też sama treść. Bardzo nie przypadły mi natomiast do gustu kreacja głównego bohatera,
a konkretnie dwa szczegóły: jego całkowita, bezsprzeczna naiwność oraz pewne zniewieścienie.


O ile naiwność do pewnego stopnia mogła wynikać ze stanu zakochania i radosnego uniesienia, to jednak taka jej forma nie dopuszczająca ani jednego głosu rozsądku (nawet ziarenka) wydaje mi się niewłaściwa dla wykształconego mężczyzny, który powinien przewidzieć, że prędzej czy później jego decyzje będą miały niezbyt radosny finał. Nicholas, co prawda, zastanawia się nad konsekwencjami swoich czynów, ale w zupełnie innym kontekście. Finalnie cechuje go więc niepoprawny optymizm
i dziecięca wręcz ufność w to, że wszystko jakoś się ułoży.
Zniewieścienie Van Tassela dotyczy natomiast charakteru bohatera
i jego zachowań. Momentami wydawało mi się, że jest on kobietą skrywającą swoją tajemnicę w męskim ubiorze, bo jego nadmierna wrażliwość, doskonałe wyczuwanie kobiecych myśli, planów, intencji
i wreszcie pamięć do szczegółów takich, jak chociażby krój sukni (pomijam już doskonałą znajomość kolorów, o którą nie posądzałabym żadnego Pana, nawet z takich romantycznych czasów, jak przełom wieków XIX i XX) świadczą o cechach niepodobnych tak odważnym mężczyznom (wszak Van Tassel podjął się walki o rękę, usta i przede wszystkim serce Etny).
I takiej silnej męskiej ręki, tupnięcia nogą w razie potrzeby, brakowało mi do tego, by uznać tę powieść za doskonałą. A szkoda, wielka szkoda.

Ocena: 5/6

Zastój, przestój i konkurs.

Z racji znalezienia zajęcia, które pochłania nieco mego wolnego czasu czytam obecnie zwykle w autobusach i tramwajach oraz w łóżeczku przed snem. Tym, którzy wiedzą jak to potrafi być nieefektywne nie muszę tłumaczyć, zaś tym, którzy nie wiedzą polecam się przekonać :)

Postaram się, jak najszybciej nadrobić zaległości. Spodziewajcie się zatem w najbliższych dniach recenzji.

A na zakończenie zapraszam Was serdecznie do wzięcia udziału w konkursie, który odbywa się na blogu Dunajki. :) Myślę, że naprawdę warto.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...