Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Muza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Muza. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 lipca 2016

Czwartkowa wokanda. "Sprawa Niny Frank" Katarzyna Bonda

Błyski fleszów, tysiące rozdanych autografów, kolejne spektakularne nagrody, wspaniałe produkcje, lans na ściankach, paparazzi śledzący każdy krok.
Przymioty sławy.
Cena popularności.
Blaski i cienie życia prawdziwych gwiazd.



Być może brzmi, jak tytuł telenoweli, ale to prawdziwe życie.
Takie, które czuć najmocniej wtedy, gdy gasną światła, kieliszki szampana są już opróżnione, a czerwony dywan dawno zwinięty i wracając wieczorem do domu trzeba włączyć telewizor, aby słyszeć jakikolwiek głos.

środa, 24 kwietnia 2013

Potomkini Celtów i Wikingów

UWAGA! PRODUKCJA TAŚMOWA!

Jest taki region świata, który wciąż odkrywam na nowo. Chociaż leży stosunkowo niedaleko to jeszcze nie udało mi się do niego dotrzeć i wciąż waham się czy naprawdę bym chciała. Powodem mej niepewności jest panujący tam przenikliwy ziąb, surowy klimat, niższe temperatury (niższe nawet niż w Polsce!). A jednak fascynują mnie kraje nordyckie (i to wszystkie, nie tylko ich część zwana Skandynawią). Najbardziej chyba przyciąga mnie najdziwniejszy i zarazem najodleglejszy z tych krajów - niewielka Islandia. Nie wiem czy odważę się kiedykolwiek zapuścić na tę wyspę, odwiedzić to maleńkie państwo położone tuż obok zamarzniętej Grenlandii. Nie wiem, bo samo słówko ice (z ang. lód) w angielskiej nazwie tego miejsca mocno mnie, uwielbiającą słońce i upał, przeraża.
Staram się więc, w miarę możliwości, wybierać do tego europejskiego kraju jak najczęściej, ale tylko literacko. A ponieważ jestem wielką fanką pochodzącej z Islandii pani inżynier, aktualnie zajmującej się pisarstwem - Yrsy Sigurdóttir - nie jest to dla mnie duże wyzwanie. Obecnie jednak mą największą bolączką jest fakt, iż wszystkie przetłumaczone na język polski książki pisarki mam już za sobą i tkwię w oczekiwaniu na kolejną powieść (a raczej na tłumaczenie, choćby angielskie, bo niestety islandzkiego aż tak biegle nie znam ;))

Tymczasem poznajcie chociaż cząstkę powieści, które tak uwielbiam. Mam nadzieję, że łatwo dacie się zachęcić i sami po nie sięgnięcie. A może już nawet sięgnęliście...

środa, 27 lipca 2011

Nie ma cwaniaka na warszawiaka? "Warszawa kryminalna" Helena Kowalik

Istnieją takie miejsca, które pełne są nieprzemijalnych emocji. W których niezwykle trudno jest nam uwolnić się od złych zdarzeń, smutnych momentów niegdyś tam zaistniałych.
Sala sądowa jest właśnie takim czarnym punktem na ścieżkach życia wielu osób.

A przecież zwykle zaczyna się bardzo niewinnie.

Ogłoszenie na znanym portalu randkowym: "Romantyk poszukujący szczęścia" lub "Marzyciel, który ceni szczerość". Kilka maili, wymiana numerami gg, a wkrótce także numerami telefonów. Internetowe zauroczenie, czy prawdziwa miłość?

Niekiedy zaczyna się od pragnienia posiadania spokojnego domu. Takiego prawdziwego, bez przemocy i krzyku, do którego będzie wracało się
z przyjemnością, a nie ze strachem i niedowierzaniem.

Przecież każdemu na czymś zależy. Niektórzy dążą tylko do prawdy. Inni pragną pieniędzy. Jeszcze inni cenią sobie wewnętrzny spokój, zgodność
z własnym sumieniem i przekonaniami.
Mało kto faktycznie postępuje lege artis.

sobota, 4 czerwca 2011

W lodowej krainie Inuitów. "Lód w żyłach" Yrsa Sigurðardóttir

Najgorszym z możliwych rodzajów śmierci jest śmierć z zimna. Nieświadoma niczego ofiara wychodzi na papierosa, do pobliskiego sklepu, czy do samochodu po zapomnianą komórkę. Odległość jest nieduża i przy dobrej aurze widzi cel podróży, zaś przy złej - tylko niewyraźne kontury.

Teraz nie widzi praktycznie nic. Może polegać jedynie na swojej orientacji w terenie. Idzie przed siebie, lecz nie dociera do celu, który zniknął, rozpłynął się w tajemniczej mgle, w sercu nawałnicy.

Próbuje zawrócić.
Bezskutecznie. Śnieg zatarł wszelkie ślady, a naszego bohatera ogarnia coraz większe przerażenie. Mróz wdziera się do jego organizmu powoli, subtelnie, przez uszy, nos, usta. Z każdym oddechem zalewa go nowa fala zimna. W pewnym momencie myśli już, że jego ciało, jego skóra oddychają już nie tlenem, lecz mrozem.

Nie ma już siły na łzy i zawodzenie, na dreszcze i szczękanie zębami, a w końcu na otwarcie oczu. Jego rzęsy powoli trawi lód, oddech staje się cierpieniem, a sen niespodziewanie kojącym wybawieniem. Śni o tym, kiedy go znajdą i co powiedzą. Może jedynie: "Biedaczek"?


Czy taki los spotkał Oddny Hildur?

sobota, 26 lutego 2011

Jego oniryczna wysokość... "Książę Mgły" Carlos Ruiz Zafón

Z początków swego istnienia najczęściej pamiętamy wielką niewyraźną plamę. Łóżko ze szczebelkami, smaczny, słodki grysik w butelce z cumelkiem, miliony rozrzuconych klocków, puszystość zasypki oraz delikatne dłonie mamy, pachnącej świeżo i przyjemnie. Później są już niekończące się zabawy, inspirowane bogatą wyobraźnią oraz prawdziwe wyzwanie - wytrwanie kilku czterdziestopięciominutowych chwil bez ruchu, w pełnej koncentracji i skupieniu.
Dzieciństwo to nie tylko synonim nieograniczonych zabaw, beztroski, szczęścia, bezproblemowości, ale także czas pierwszych zawodów, nieszczęść, koszmarów.
Każde dziecko ma własne strachy, które go nawiedzają, prześladują i które w końcu znikają pobudzone eksplozją emocjonalnej dojrzałości. Jednych przeraża muminkowa Buka, drugich czarownica wyłaniająca się z szafy, innych nieuchronność śmierci i odejścia najbliższych, a niektórych całkiem realna klęska - wojna.

Maxa nie dręczyły żadne wyimaginowane koszmary. Realne właściwie też nie.
Nic dziwnego. Właśnie skończył trzynaście lat, stał się małym mężczyzną, a jego niewielki świat, ograniczony do rodzinnego miasta, domowych pieleszy, do tej pory niczym go nie zaskoczył, a wręcz jawił się mu, jako urokliwy zakątek, w którym on i jego rodzina -dwie siostry oraz rodzice - powinni czuć się bezpiecznie.

wtorek, 2 marca 2010

Ludzie listy piszą... "Listy od zabójcy bez znaczenia" José Carlos Somoza

Z racji tego, iż często urządzam sobie wędrówki po blogach najróżniejszych moli książkowych (a mam w czym wybierać, wystarczy spojrzeć na listę tych, do których zaglądam) to zwykle chodzą mi po głowie później przez długi, długi czas najróżniejsze tytuły, autorzy, okładki, których szukam bezwiednie na bibliotecznych i księgarnianych półkach.

Na José Carlosa Somozę chrapkę miałam od dawna, ale nie byłam pewna, czy to rzeczywista chęć, czy może raczej takie nastawienie związane z tym, iż do hiszpańskojęzycznych pisarzy mam słabość oraz z tym, iż okładki książek Somozy do złudzenia przypominają mi oprawę graficzną powieści mego ukochanego Marqueza (wszak to samo wydawnictwo). Ale pod wpływem jednego mocnego impulsu uległam i zabrałam ze sobą do domu jednego Somozę, który w dodatku z racji swej objętości nie wzbudził u mnie niepokoju - jeżeli miałabym się męczyć to przynajmniej krótko.

I męczyłam się. Z "Listami do zabójcy bez znaczenia" męczyłam się bardzo, gdyż za wszelką cenę starałam się powstrzymać by nie czytać tego cieniutkiego cuda. Miałam w końcu ściśle ułożoną kolejność, terminy mnie goniły, a w dodatku nie lubię czytać kilku lektur w jednym czasie. Gdy już jednak dorwałam się do powieści Somozy to nie mogłam się oderwać.
Pomimo niewielkiej objętości powieść ta to maksimum treści - kończąc czytać ostatnią stronę ma się niesamowite i zarazem bardzo osobliwe wrażenie, że przeczytało się coś ogromnego, zarówno objętościowo, jak i literacko.
Może sprawia to swoista forma, może styl w jakim pochodzący z kubańskiej Hawany Hiszpan napisał swą powieść.

Zaczyna się bardzo obiecująco. List, który pisze Carmen del Mar Poveda wydaje się być listem normalnym, spokojnym, stonowanym, gdyby nie adresat. Carmen pisze bowiem do swego przyszłego, domniemanego zabójcy. Nie, Carmen nie jest jakąś tam pierwszą z brzegu wariatką, nie jest też masochistką, czy pragnącą śmierci dekadentką. Carmen jest pisarką, która cierpiąc na brak natchnienia przyjeżdża do nadmorskiego Roquedal mając nadzieję na chociaż łyk inspiracji.
To, że Carmen pisze do swego zabójcy to przecież nic, wszak ktoś kto ma takie niecne zamiary nie bawi się zwykle w gry słowne, w sentymenty. Dziwne jest to, że przyszły zabójca Carmen odpisuje.
Korespondencja nabiera tempa, Carmen, która początkowo domniemywa, że zabójca jest jednym z mieszkańców miasteczka przyznaje jednak w końcu że to jej bogata wyobraźnia - że sama sobie odpisuje i postanawia zaprzestać tej zabawy. Wówczas dostaje list, od kogoś trzeciego. Od człowieka, który twierdzi, że będzie jej zabójcą. Zabawa przeradza się w nieco ostrą grę, bo kim jest ten człowiek? Czy czytał on listy pisarki? Czy chodząc za nią po ulicach jest jednym z tych ludzi, których dobrze zna i którym kłania się serdecznie na ulicy, z którym idzie się napić do pubu, wymienia swoje spostrzeżenia, czy też jest obcym, który po prostu wypatrzył ją sobie?
A może to nadal jej wyobraźnia, może to jej druga natura do niej pisze?

Te wszystkie pytania przemykały przez mą głowę, gdy czytałam powieść Somozy. Na większość znalazłam odpowiedź, płynęła ona wprost z kart książki. Inne pozostały nierozwiązane, jakby pozostawione wyłącznie mej wyobraźni.
I przez to zachwycił mnie Pan Somoza. Bardzo zaintrygował i zachwycił, bo sam styl, sama forma były dla mnie tak wartościowe i tak intrygujące, że zapragnęłam sięgnąć po inne jego lektury od razu, bo być może tam znajdę odpowiedź na te wszystkie dręczące mnie pytania pozostawione bez odpowiedzi.
Rozpieścił mnie też autor wpleceniem w ten króciutki utwór elementów magiczności, opowiedzeniem niezwykłej legendy przypisanej miastu Roquedal, która to mityczna historia jeszcze bardziej pobudziła mą fantazję.


Tym, którzy nie mieli jeszcze styczności z książką Somozy wyda się, jakbym opowiedziała wszystko, całą treść i pozostawiła ich bez szans na samodzielność w zetknięciu z "Listami od zabójcy bez znaczenia", ale musicie mi uwierzyć na słowo - praktycznie nic Wam nie opowiedziałam. I tak samo, jak Wy teraz i ja byłam zła czytając opis wydawcy z okładki, wzdychałam: "Przecież przedstawił już całą historię. Po co mam to czytać?". Gorzko się rozczarowałam jednak w tych moich założeniach.
Bo ta książka jest taka, jak jej tytuł: "Listy zabójcy bez znaczenia" - tylko czy to te listy są bez znaczenia, czy może ów zabójca? A może po prostu wszystko jest bez znaczenia?

Ocena: 5 +/6


Jak widzicie literacko rok 2009 również zakończyłam owocnie. I mogę z ulgą oznajmić, iż na początku marca odgrzebałam się ze staro-rocznych zaległości.
Teraz pozostały już tylko same smakowite i świeżutkie kąski :)

sobota, 2 stycznia 2010

Kochamy ciągle za mało i stale za późno. "Rzecz o mych smutnych dziwkach" Gabriel García Márquez

Nie tak dawno media wręcz huczały prześcigając się w dostarczaniu informacji na temat zatrzymanego Romana Polańskiego (powinnam raczej napisać Romana P.), który w szwajcarskim więzieniu czuć się miał niekomfortowo i przez to odbywać areszt domowy z cudem techniki przyczepionym do którejkolwiek z kończyn.
Zarzut, który Panu Romanowi został postawiony wszyscy chyba znają, chociaż niektórzy przekręcają jego faktyczną formę: molestowanie seksualne nieletniej. I pomijając już okropność, obrzydliwość tego konkretnego czynu zastanawiałam się, co może siedzieć w umyśle takiego dorosłego mężczyzny, co musi myśleć, co czuć, jak odbierać rzeczywistość skoro w końcu ogarnia go taka dziwna, niezrozumiała chęć by posiąść nastolatkę, młodziutką dziewczynę, dziewczynkę, czy jakkolwiek byśmy nie określili - jednak dziecko.
I jakoś trudno jest pojąć, że w niektórych kulturach wzięcie trzynastolatki za żonę i narzucenie jej wszelkich obowiązków małżeńskich jest nadal uważane za całkiem normalną kolej rzeczy. Ale niedaleko szukać - przecież w historii naszego kraju wielokrotnie dochodziło do takich ślubów starszych magnatów, książąt, czy nawet królów z małymi dziewczynkami. I chociaż wiadomo - miłość nie wybiera - to trudno w przypadku Pana Romana (chociaż szanuję bardzo jego twórczość, jako artysty) uznać, że zrobił on to właśnie z powodu jakiegoś większego uczucia, a nie pożądania i chęci wykorzystania sytuacji. Ale musimy być świadomi, że w wielu innych sytuacjach życiowych, które mogłyby być karane, postrzegane jako moralnie niewłaściwe, jako naganne i karygodne, właśnie wszystkiemu winna jest miłość i to, że temu kogo dopadnie nie pozostawia żadnego wyboru.

Bohater elegii Gabriela Garcíi Márqueza pod wdzięcznym tytułem "Rzecz o mych smutnych dziwkach" jest u progu dziewięćdziesiątki, gdy nawiedza go dosyć dziwne pragnienie - spędzić noc z nieletnią dziewicą. Dziwne na pewno dla ludzi takich, jak ja - przedstawicieli młodego pokolenia, którzy stoją u progu rozpoczęcia życia na własny rachunek, założenia rodziny, posiadania dzieci. Jednakże dla naszego bohatera to pragnienie choć może nieco wyrafinowane, na pewno nie jest dziwne, ani dziwaczne. Dla osoby, która miała mu pomóc w realizacji tego marzenia, Rosy Cabarcas - burel mamy - żądza jego też nie jest niczym zaskakującym i gdy bohater zwraca się do niej z prośbą o znalezienie odpowiedniej kandydatki pyta jedynie o jego kondycję fizyczną.
Wypada zaznaczyć, że bohater Marqueza nie jest szalonym bogaczem, nie jest osobą rozrzutną i zarazem rozpustną, a jest dziennikarzem, felietonistą, niezbyt bogatym, ale też nie głodującym, wciąż czynnym zawodowo, który sam szczerze przyznaje, że nie związał się z żadną kobietą na stałe, gdyż wolał przygodne stosunki z różnej maści dziwkami. Ale taka rozwiązłość w pewnym wieku czasami się zdarza, a już pragnienie odbycia stosunku seksualnego z dzieckiem nie występuje powszechnie wśród dziewięćdziesięciolatków. Cóż więc nim kieruje?

Myślę, że każdy powinien odpowiedzieć sobie sam na to pytanie, uprzednio czytając powieść Marqueza. A naprawdę warto, gdyż wbrew pozorom lektura ta nie jest pochwałą późnego (dla niektórych mogącego wywołać niesmak) współżycia, ale przejmującą historią niespodziewanej i jakże niezwykłej platonicznej miłości starszego człowieka do czternastoletniej dziewczynki. Miłości zbyt późnej, miłości niespotykanej, która wydaje się skazana na klęskę.
Bo przecież, gdy miłość wtargnie do naszego serca nie liczymy się z konsekwencjami naszych wyborów. Nie zdajemy sobie sprawy, że coś może być niezgodne z prawem, niebezpieczne, czy wręcz nieobliczalne. Nie myślimy o tym kogo i jak możemy skrzywdzić.
A już na pewno nie możemy wziąć pod rozwagę tego, że w przypadku, gdy jedna osoba w związku jest dużo starsza to ta druga będzie najpewniej za niedługi czas bardzo nieszczęśliwa i samotna. Nie liczymy się ze śmiercią.

I tak, jak bohaterowie książki "Spóźnieni kochankowie" Williama Whartona zostali zaskoczeni przez śmierć, która przerwała łączącą ich więź i mocno zraniła jedno z nich, pozostawiając trwałe piętno i niwecząc wszelkie szanse na dalsze, normalne życie, tak bohater Marqueza spodziewa się rychłego końca, wręcz go przewiduje, a gdy on nie nadchodzi czuje się, jakby narodził się po raz drugi. I tak, jak w "Lolicie" Nabokova mężczyznę ogarnia szaleństwo za śliczną, młodą dziewczynką, tak nasz bohater szaleje za swoją Delgadiną, z tą jednak różnicą, że nie do końca wiemy, czy kusi go ona świadomie, czy całkowicie nieświadomie, czy może za namową swojej mocodawczyni...

I tego brakuje w powieści. Ukazania całej sytuacji z drugiej strony. Nie dowiemy się, co myśli ta słodka czternastolatka. Czy uważa współżycie z mężczyzną który mógłby być jej dziadkiem, a nawet pradziadkiem za coś nieodpowiedniego, okropnego? Czy potępia go? Czy jest jej to obojętne, byleby tylko udało jej się zdobyć pieniądze? Czy też może cieszy się, bo sama w jakiejkolwiek formie odczuwa przywiązanie? Ale Marquez uświadamia nam, że nie musimy tego wiedzieć, by móc zachwycić się wyszukaną, oryginalną i nieco ekscentryczną historią miłosną.
Może nawet nie powinniśmy. Bo wówczas traktowalibyśmy "Rzecz o mych smutnych dziwkach", jako traktat z punktu widzenia moralnego i obyczajowego naganny. I pewnie zostałby powszechnie potępiony. A tak przecież nie można potraktować kolejnego dzieła jakże wybitnego autora.


Ocena: 6/6

Przez całą książkę towarzyszyło mi przeczucie jak gdyby te wszystkie myśli, emocje, ta ostatnia elegia była pożegnalnymi słowami Marqueza do Czytelników. I chociaż wielokrotnie, w przeróżnych recenzjach głównego bohatera powieści utożsamia się z autorem to myślę, że to jednak nie koniec i doczekam się kolejnej genialnej powieści mojego, bądź co bądź, ulubionego pisarza.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Krajobraz po. "Widnokrąg" Wiesław Myśliwski.

Z dzieciństwa najbardziej zapadły mi w pamięci wakacje nad morzem. Coroczna kobieca wyprawa - ja, mama i babcia. Zawsze w to samo miejsce - do malowniczej Łeby. Klimat tam był tak inny od tego obecnego.
Pamiętam niesamowite zachody słońca. Słońce najpierw delikatnie, powoli kładło się na błękitnym niebie, żeby następnie wśród eksplozji pomarańczu, czerwieni i różu schować się za horyzontem. I w uszach słyszę słowa mamy:
"- Widzisz kochanie, gdybyśmy płynęły w stronę miejsca, gdzie niebo dotyka morza znalazłybyśmy się tam gdzie jest Tatuś. W Szwecji."

Horyzont? Teraz wiem, że to był widnokrąg. Mój pierwszy zauważalny widnokrąg, którego, jako małe dziecko, nie mogłam przekroczyć wyobraźnią. Dzisiaj, gdy wyobraźnia moja znacznie się rozwinęła widnokrąg nie jest już dla mnie zjawiskiem niezrozumiałym, ale przez to też nie jest rzeczą niezwykłą.

Dla bohatera książki Wiesława Myśliwskiego pt. "Widnokrąg" całe jego dotychczasowe życie, otaczający go niczym widnokrąg, wcale nie było niezwykłe. Opowiada o tym, co mu się zdarzyło płynnie, a jednocześnie bardzo subtelnie, w sposób prosty, bez specjalnych zachwytów, czy specjalnych narzekań. Ale emocje w jego opowieści są widoczne na każdym kroku. Począwszy od wielokrotnego przytaczania w jaki sposób rozwijała się choroba jego ojca, jak z coraz większym trudem wchodził po schodach, jak coraz ciężej oddychał, czy gdy jego matka, chcąc chyba odgonić złe myśli, jak mantrę powtarzała ojcu w każdej niemalże rozmowie: "Ale to, gdy już będziesz zdrowy", poprzez dzieciństwo, które tak mocno naznaczyła wojna, która sprawiła, że mały chłopiec przebywał bądź wśród dorosłych - swojej rodziny mieszkającej na wsi, albo sąsiadek, których zajęcie było co najmniej nieobyczajne, bądź wśród swoich rówieśników, którzy wychowani w inny sposób, w innym środowisku według jego surowej matki byli dla niego nieodpowiednim towarzystwem, aż po dojrzałość - pierwszą miłość, pierwszą fascynację, niepokoje i rozterki, przeszkody, które wspólnie pokonali, aby być razem i aby mógł teraz zabrać swojego syna w rodzinne strony.
Główny bohater nie jest kimś nadzwyczajnym, bo przecież ilu takich, jak on dzieciństwo i dorastanie zaburzyła wojna, a gdy wszystko na świecie rzekomo wróciło do normy, w jego rodzinie wojna właściwie pozostała, pozostał zamęt, brak własnego miejsca, brak perspektyw na lepsze jutro i jedyny optymistyczny, wręcz szaleńczy niekiedy pogląd przejawiała jego matka, która wciąż żywiła nadzieję na polepszenie bytu rodziny, niestety były to nadzieje płonne.

Piotr nie zabrał syna do miejsca, gdzie się wychował po to by odwiedzić rodzinę, nie był szczególnie do niej przywiązany, a jego rodzice już dawno temu zmarli. Odwiedził rodzinne strony, bo pomimo tylu bolesnych wspomnień, dziwnych zdarzeń, które go dotykały, czuł do nich ogromne przywiązanie. Przywiązanie nieco szalone, nieco może naiwne, bo przecież wychodząc po schodach, po których raptem kilkanaście, może kilkadziesiąt lat wcześniej prowadził swojego ojca rozdrapywał rany. I też dlatego przyjeżdżał do tego miasteczka bardzo rzadko, chociaż często obiecywał rodzinie, że ich odwiedzi.
Przy tym wszystkim wyraźnie czuł się winny losowi, jaki spotkał jego, jego rodziców, czy całą rodzinę. Trudno nazwać go też masochistą, w końcu przywiązanie do miejsca nie jest niczym strasznym. Ale w nim to przywiązanie tkwiło podświadomie, przecież tam zapuścił korzenie.
I chociaż widział już inny świat, na pewno lepszy, może i w nim teraz żył lepiej, to i tak przed oczami miał widnokrąg z dzieciństwa. Zamknięty niczym w mydlanej bańce chciał się wydostać, pozbyć wspomnień i jednocześnie chciał je zachować, chciał oglądać świat z takiej perspektywy.

Trudny konflikt wewnętrzny Myśliwski nie do końca rozwiązuje. Wskazuje jedynie drogę, którą główny bohater powinien iść. Tor na który powinien skierować swoje myśli.
Oczywiście tą drogą, tym torem jest teraźniejszość. Jest syn głównego bohatera, któremu on jako ojciec powinien pokazywać świat, któremu powinien poświęcać swoją uwagę, którego powinien wychowywać. Paweł pragnie jego uwagi, pragnie by był, jak inni ojcowie, dlatego nie powinien zadręczać się wspomnieniami, powinien wyjść za widnokrąg i pokazać swojemu synowi, jak wspaniały może być świat.
Rozpoczęcie i zakończenie książki skupiające się na fotografiach przywodzi mi na myśl nie tylko upływ czasu, ale też nieśmiertelność wspomnień. Tkwią one w naszych głowach, na co dzień nie zastanawiamy się ile ich jest, jak bardzo są wyraźne, ale gdy tylko chcemy, mamy nastrój, ochotę, możemy je przywołać, tak jak możemy wyciągnąć stare albumy i pooglądać zdjęcia na których zapisana jest nasza przeszłość.
W "Widnokręgu" fotografia ma jeszcze jeden wymiar - wymiar pokoleniowy. Bohater rozpoczyna swój monolog od przypomnienia sobie zdjęcia z dzieciństwa, kończy zaś swą opowieść od ukazania zdjęcia z dzieciństwa swojego potomka. Już po samych tych zdjęciach widać, jaką daleką drogę musi przejść każdy człowiek, a w końcu jego życie zamyka się już tylko we wspomnieniach, zamyka się w tylko nam znanych granicach wyznaczonych przez widnokrąg...

Ocena: 5,5 / 6

P.S. Pod dwóch lekturach Myśliwskiego mogę wysnuć, może nieco odważny i przesadny wniosek, iż ewoluuje on z każdą kolejną książką. Teraz pozostaje mi śledzić dalej tę ewolucję i sięgnąć po jego ponoć najlepsze dzieło, po "Traktat o łuskaniu fasoli". A potem zdecyduję, czy chcę poznać nieco "młodsze" oblicze Myśliwskiego.

niedziela, 5 lipca 2009

Południowoamerykańska namiętność. "Brazylia" John Updike

Gdy od 1 czerwca śledziłam wiadomości z Brazylii, dotyczące zaginionego francuskiego samolotu i nagle okazało się, że znaleziono szczątki Airbusa, bardzo mną to wstrząsnęło. Przede wszystkim dlatego, że za 22 dni sama opuszczam drogą powietrzną nasz piękny kraj na dwa tygodnie i przemieszczam się w rejony bliskowschodnie. A ponieważ bardzo boję się latać, to teraz już się wręcz panicznie boję.
Ponadto moim marzeniem jest odwiedzenie Brazylii i nachodzą mnie wizje, że to ja mogłam lecieć w tym samolocie, w końcu dwóch Polaków uznano za zaginionych.
Myślę jednak, że ta katastrofa lotnicza nie powstrzyma mnie (tak samo jak afera z pandemią grypy), by w niedługim czasie udać się do tego pięknego kraju. Kraju bardzo zróżnicowanego pod względem etnicznym, pod względem obyczajowym, kraju ogromnego, pięknego i miejscami, jakże dzikiego.

Niezwykłe oblicze tego największego (pod względem powierzchni i liczby mieszkańców!) państwa Ameryki Południowej objawia John Updike w swej powieści "Brazylia", którą miałam okazję nie tak dawno połknąć. Książka mnie zachwyciła, wprowadziła w niezwykły klimat, ale jednocześnie wstrząsnęła oraz nieco połechtała moje kobiece ego.
Po autorze "Czarownic z Eastwick" spodziewałam się czegoś szokującego, jakiegoś naprawdę mocnego uderzenia - i nie pomyliłam się. Historia miłosna wykreowana w tej powieści jest momentami tak bardzo przesiąknięta brazylijskim słońcem, że robi się gorąco na samą myśl o tym, co przeżywają bohaterowie.
Zaczyna się dosyć zwyczajnie, bo przecież zawsze na początku musi być pierwsze spotkanie. Spotkanie ważne, a jednocześnie na pewno nie zwykłe. Nic bardziej mylnego. Tristao poznając Isabel raczej nie ma złudzeń, raczej liczy na zabawę, chce się sprawdzić, pokazać jaki jest odważny. Isabel natomiast chce się wyzwolić, zrobić coś szalonego i jednocześnie zakazanego. Oboje nieco bardziej podświadomie niż całkowicie świadomie zbliżają się do siebie.
Później już z każdą stroną śledzi się ich losy które , nietrudno się domyślić, będą ciężkie.
Ciężkie nie tylko dlatego, że mają inne życiowe cele, inne myśli. Przede wszystkim bowiem pochodzą z innych klas społecznych i ich niespodziewana miłość jest mezaliansem w oczach ich rodzin, a przekleństwem dla nich samych. Klątwa będzie chodziła za nimi przez całe ich wspólne życie, przez które będą dzielić radości i smutki.

Wydawałoby się, że do powstania happy end'u wystarczy spełniona miłość, bycie razem, wspólne mieszkanie, dzielenie życia. Ta książka pokazuje wyraźnie, że wcale tak nie jest.
Bycie razem, mieszkanie pod wspólnym dachem, budzenie się codziennie obok siebie - tylko idealista mógłby uważać, że to wystarczy do szczęścia. Tristao i Isabel byli cały czas razem, czy fizycznie, czy jedynie mentalnie. Byli wręcz skazani na siebie, ale jednocześnie nie byli skazani na szczęście. Dobra praca, mieszkanie, spokojne życie, piękne dzieci, wierność i uczciwość, pozbycie się kompleksów - tego wszystkiego tym dwojgu zabrakło by ogarnęło ich szczęście, a czytelnikom by rozczulili się nad pięknem idealnego życia.
Autor jednak nas tak bardzo nie rozpieścił i stworzył powieść, która ukazuje szczęście w nieszczęściu i umiejętności doceniania takiej sytuacji. Jest to książka zaskakująca, z każdą bowiem stroną wnosi nowe emocje, wpaja czytelnikowi nowe wartości, przedstawia nowe zachowania i nowe rozwiązania problemów.

Po zamknięciu książki czułam jeszcze długo wewnętrzne poruszenie. Powieść Updike'a przywiodła mi na myśl wspaniałą i dla mnie dzisiaj już kultową "Ewę Lunę" Isabelle Allende. Oczywiście nie jest ona przesiąknięta magią, a jedynie Updike dodał szczyptę Allende, co w moim mniemaniu było zabiegiem wręcz mistrzowskim.
Dotknięta delikatnym muśnięciem realizmu magicznego powierzchownie radosna, a z gruntu podsiana tragizmem opowieść, która ogromnie przypomina znaną chyba wszystkim legendę celtycką: "Dzieje Tristana i Izoldy". I gwarantuję, że nie tylko imiona bohaterów są zbieżne. Zbieżne są także ich losy, chociaż nawiązują do innych epok, innych realiów.
Dawno nie czytałam tak dobrej książki, która przedstawiałaby temat miłości we wszystkich jej osłonach, która tak dogłębnie analizowałaby ludzkie związki, ludzkie namiętności i ludzkie emocje oraz niestety też ludzkie uprzedzenia.

Na przemian zachwycając się i rozpaczając nad losami czarnego, jak smoła Tristao oraz pięknej, dystyngowanej i zarazem białej Isabel stwierdziłam, iż jednak to wszystko nie przyszło mi łatwo, dlatego:

Ocena: 5,5 / 6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...