Przymioty sławy.
Cena popularności.
Cena popularności.
Być może brzmi, jak tytuł telenoweli, ale to prawdziwe życie.
Takie, które czuć najmocniej wtedy, gdy gasną światła, kieliszki szampana są już opróżnione, a czerwony dywan dawno zwinięty i wracając wieczorem do domu trzeba włączyć telewizor, aby słyszeć jakikolwiek głos.
Nina Frank wchodzi do pięknego pustego domu na głębokiej prowincji, gdzie cisza odbija się od ścian, a jedynymi gośćmi są nieproszony eksmałżonek i listonosz. Nie wie, że może spotkać ją coś złego. Jest przecież w domu. Swoim prawdziwym domu. Porzuconym przed laty.
Mielnik nad Bugiem to koniec świata. A na pewno koniec Polski, bo miejscowość znajduje się jakieś 10 kilometrów od granicy z Ukrainą i nie wyróżnia się niczym szczególnym. W tej wsi położonej w Dolinie Bugu można zwiedzić zabytki związane z religiami panującymi na tych terenach i współistniejącymi ze sobą przez wieki. I tak są w Mielniku ruiny kościoła zamkowego, ruiny gotyckiego kościoła Świętej Trójcy spalonego w 1915 roku, klasycystyczna cerkiew prawosławna, drewniana prawosławna kaplica cmentarna i XIX-wieczna synagoga. W głowie dociekliwych rodzi się pytanie - co w tym miejscu robiła telewizyjna gwiazda?
Oczywiście może Nina Frank szukała spokoju. Odpoczynku od codziennego świata, tysiąca problemów na czele z tym, co założyć na sobotnią galę i któremu czasopismu dać wyłączność na sesję bożonarodzeniową pod choinką. To też tłumaczyłoby jej izolację od lokalnej społeczności, która chociaż niezwykle ciekawa mieszkającej w ich rewirze aktorki nie miała do niej dostępu. No z małymi wyjątkami.
Tym wyjątkiem oczywiście jest listonosz, który każdemu mieszkańcowi roznosi pocztę - od szarego emeryta po gwiazdę filmową. Z tym, że w domach emerytów nie zdarza mu się raczej snuć fantazji o adresatach przesyłek i nie zostawia u nich żadnych śladów biologicznych. Gdy to czyni jest już za późno. Aktorka nie żyje, jej dom zastał otwarty z bałaganem w środku, a on zostaje pierwszym podejrzanym. Tylko czy właściwie?
Psycholog śledczy Hubert Meyer ma za sobą już niejedno trudne śledztwo. Jednakże pobyt w Mielniku jest tym trudniejszy, że boryka się on z problemami rodzinnymi. Jego żona nie wytrzymuje napięcia i czasu jaki zajmuje mężowi praca w Policji. Chyba nawet trochę żałuje, że nie pracuje on już jako wychowawca w zakładzie karnym, które to zajęcie, choć niełatwe, z pewnością było mniej czasochłonne i oddalające go od syna.
Jeżeli w książce Katarzyny Bondy spodziewacie się sprawnie poprowadzonego śledztwa z udziałem profilera, niezwykłych i odkrywczych przesłuchań podejrzanych oraz świadków, sensacyjnej pogoni za mordercą i wreszcie tego odkrywczego profilu mordercy, który rozwiązuje wszystkie dotychczasowe problemy i jest lekiem na całe zło tego świata to zdecydowanie się rozczarujecie.
Nie znalazłam w "Sprawie Niny Frank" profilu mordercy. Znalazłam jakieś próby jego stworzenia, działania psychologa śledczego, które miały mu pomóc odgadnąć myśli i co za tym idzie motywy mordercy, ale przecież nie tego oczekiwałam po wprowadzeniu do śledztwa profesjonalnego profilera. Brakowało mi stopniowego odkrywania przed czytelnikami efektów pracy Huberta Meyera, bo tak naprawdę poza tym, iż wszedł niczym torpeda w śledztwo, zamieszał i potem podał na talerzu dokładną charakterystykę mordercy nic ciekawego dla czytelnika nie wynika. Dostajemy jakiś tam opis zachowań, charakteru potencjalnego sprawcy i to tylko w formach szczątkowych. Nadal nie mam pojęcia, jak taki profil się tworzy, na co zwraca się uwagę i jak dochodzi się do niektórych wniosków. Zdecydowanie to najbardziej zmarnowany motyw w tej książce.
Książka Katarzyny Bondy byłaby naprawdę doskonała, nietuzinkowa, niezwykła. Gdyby była jedynie powieścią obyczajową. Jako kryminał jest niestety przewidywalna, niezaskakująca i nieożywiona. Fantastyczne opisy małej miejscowości z nietuzinkowymi bohaterami i nieco duszną atmosferą wiszącego w powietrzu samosądu, zestawiane są z problemami życiowymi niemiejscowego profilera, pamiętnikiem ofiary oraz wynurzeniami mordercy. Cały czas podczas czytania wydawało mi się, że taki schemat już znam, że gdzieś to już było. I pewnie faktycznie, w którymś ze skandynawskich lub nieskandynawskich kryminałów taki sposób prowadzenia narracji pojawił się.
Patrząc jednak na tę powieść przez pryzmat debiutanta, jakim była Katarzyna Bonda w momencie wydania książki, to "Sprawa Niny Frank" jest lekturą całkiem zgrabną, choć niewolną od błędów. Na pewno jednak nie zniechęca, aby sięgnąć po kolejne książki autorki, które niestety są już zupełnie inną historią.
Takie, które czuć najmocniej wtedy, gdy gasną światła, kieliszki szampana są już opróżnione, a czerwony dywan dawno zwinięty i wracając wieczorem do domu trzeba włączyć telewizor, aby słyszeć jakikolwiek głos.
Nina Frank wchodzi do pięknego pustego domu na głębokiej prowincji, gdzie cisza odbija się od ścian, a jedynymi gośćmi są nieproszony eksmałżonek i listonosz. Nie wie, że może spotkać ją coś złego. Jest przecież w domu. Swoim prawdziwym domu. Porzuconym przed laty.
Mielnik nad Bugiem to koniec świata. A na pewno koniec Polski, bo miejscowość znajduje się jakieś 10 kilometrów od granicy z Ukrainą i nie wyróżnia się niczym szczególnym. W tej wsi położonej w Dolinie Bugu można zwiedzić zabytki związane z religiami panującymi na tych terenach i współistniejącymi ze sobą przez wieki. I tak są w Mielniku ruiny kościoła zamkowego, ruiny gotyckiego kościoła Świętej Trójcy spalonego w 1915 roku, klasycystyczna cerkiew prawosławna, drewniana prawosławna kaplica cmentarna i XIX-wieczna synagoga. W głowie dociekliwych rodzi się pytanie - co w tym miejscu robiła telewizyjna gwiazda?
Troszkę okładka - koszmarek. Źródło |
Oczywiście może Nina Frank szukała spokoju. Odpoczynku od codziennego świata, tysiąca problemów na czele z tym, co założyć na sobotnią galę i któremu czasopismu dać wyłączność na sesję bożonarodzeniową pod choinką. To też tłumaczyłoby jej izolację od lokalnej społeczności, która chociaż niezwykle ciekawa mieszkającej w ich rewirze aktorki nie miała do niej dostępu. No z małymi wyjątkami.
Tym wyjątkiem oczywiście jest listonosz, który każdemu mieszkańcowi roznosi pocztę - od szarego emeryta po gwiazdę filmową. Z tym, że w domach emerytów nie zdarza mu się raczej snuć fantazji o adresatach przesyłek i nie zostawia u nich żadnych śladów biologicznych. Gdy to czyni jest już za późno. Aktorka nie żyje, jej dom zastał otwarty z bałaganem w środku, a on zostaje pierwszym podejrzanym. Tylko czy właściwie?
Mordercą były mąż
Śledztwo w sprawie zabójstwa Niny Frank prowadzone przez miejscową Policję, szybko zostaje urozmaicone przez obecność "osoby z miasta". I to osoby nie byle jakiej. Prawdziwego profilera, którego tak naprawdę chyba wszyscy miejscowi funkcjonariusze znają jedynie z filmów.
Już na wstępie ten obcy człowiek wydaje im się dziwny. Chce spać w domu aktorki, nie chce się bratać z miejscowymi, weryfikuje sposób zabezpieczenia dowodów, wszystko sprawdza i we wszystko wtyka swój nos. W dodatku jest tak wyniośle nieobecny.
Ciekawa seria okładkowa, mroczna i jednocześnie intrygująca. Źródło |
Psycholog śledczy Hubert Meyer ma za sobą już niejedno trudne śledztwo. Jednakże pobyt w Mielniku jest tym trudniejszy, że boryka się on z problemami rodzinnymi. Jego żona nie wytrzymuje napięcia i czasu jaki zajmuje mężowi praca w Policji. Chyba nawet trochę żałuje, że nie pracuje on już jako wychowawca w zakładzie karnym, które to zajęcie, choć niełatwe, z pewnością było mniej czasochłonne i oddalające go od syna.
Akcja nabiera tempa. Czytelnik wcale się nie nudzi, zwłaszcza odkąd na scenę wchodzi były mąż aktorki i jej tajemnicza historia z przeszłości. Wydaje się jednak, że im dalej w las, tym tok wydarzeń wciąż jest spowalniany przez senną atmosferę lokalnego miasteczka, jakieś ciągłe rozważania naszego profilera oraz dosyć dłużące się historie z przeszłości bohaterki, których rozwiązania nie widać. Aż dochodzimy do końca i dostajemy jakiś pastisz, wybryk, który jest alternatywny i całkowicie niepotrzebny.
Mordercą wskazany w profilu
Jeżeli w książce Katarzyny Bondy spodziewacie się sprawnie poprowadzonego śledztwa z udziałem profilera, niezwykłych i odkrywczych przesłuchań podejrzanych oraz świadków, sensacyjnej pogoni za mordercą i wreszcie tego odkrywczego profilu mordercy, który rozwiązuje wszystkie dotychczasowe problemy i jest lekiem na całe zło tego świata to zdecydowanie się rozczarujecie.
Nieco mało czytelna. Źródło |
Nie znalazłam w "Sprawie Niny Frank" profilu mordercy. Znalazłam jakieś próby jego stworzenia, działania psychologa śledczego, które miały mu pomóc odgadnąć myśli i co za tym idzie motywy mordercy, ale przecież nie tego oczekiwałam po wprowadzeniu do śledztwa profesjonalnego profilera. Brakowało mi stopniowego odkrywania przed czytelnikami efektów pracy Huberta Meyera, bo tak naprawdę poza tym, iż wszedł niczym torpeda w śledztwo, zamieszał i potem podał na talerzu dokładną charakterystykę mordercy nic ciekawego dla czytelnika nie wynika. Dostajemy jakiś tam opis zachowań, charakteru potencjalnego sprawcy i to tylko w formach szczątkowych. Nadal nie mam pojęcia, jak taki profil się tworzy, na co zwraca się uwagę i jak dochodzi się do niektórych wniosków. Zdecydowanie to najbardziej zmarnowany motyw w tej książce.
Książka Katarzyny Bondy byłaby naprawdę doskonała, nietuzinkowa, niezwykła. Gdyby była jedynie powieścią obyczajową. Jako kryminał jest niestety przewidywalna, niezaskakująca i nieożywiona. Fantastyczne opisy małej miejscowości z nietuzinkowymi bohaterami i nieco duszną atmosferą wiszącego w powietrzu samosądu, zestawiane są z problemami życiowymi niemiejscowego profilera, pamiętnikiem ofiary oraz wynurzeniami mordercy. Cały czas podczas czytania wydawało mi się, że taki schemat już znam, że gdzieś to już było. I pewnie faktycznie, w którymś ze skandynawskich lub nieskandynawskich kryminałów taki sposób prowadzenia narracji pojawił się.
Moja ulubiona seria okładkowa. Źródło |
Patrząc jednak na tę powieść przez pryzmat debiutanta, jakim była Katarzyna Bonda w momencie wydania książki, to "Sprawa Niny Frank" jest lekturą całkiem zgrabną, choć niewolną od błędów. Na pewno jednak nie zniechęca, aby sięgnąć po kolejne książki autorki, które niestety są już zupełnie inną historią.
Ocena: 4/6
Czytałam tylko "Florystkę", czyli trzeci tom z tej serii, i również brakowało mi tego profilowania, ale pomyślałam sobie, że autorka napisała na ten temat wszystko w dwóch poprzednich tomach i nie chciała się już powtarzać. Najwyraźniej tak nie było, a szkoda.
OdpowiedzUsuńPrzeczytawszy ten pierwszy tom pomyślałam, że może temat zostabie rozwinięty w kolejnych, dlatego sięgnęłam po "Tylko martwi nie kłamią", która to książka okazała się dopiero prawdziwą katastrofą! Pewnie więcej napiszę w recenzji)(jeżeli w końcu się do niej zabiorę), ale wspomnę tylko, iż była to lektura nie wolna od błędów logicznych.
UsuńA jak podobała Ci się "Florystka"? Zastanawiam się, czy warto kontynuować znajomość z książkani tej autorki.
Rok temu pisałam o "Florystce" na blogu:). Powieść mnie nawet wciągnęła, ale tylko do pewnego momentu. Za dużo wątków. Rozwiązanie sprawy wydało mi się naciągane. Jako kryminał książka wypadła kiepsko. Nie rozumiem, doprawdy, dlaczego tyle osób zachwyca się powieściami Bondy.
UsuńTo gdzie ona pisze o tym profilowaniu, skoro nie w cyklu o profilerze? To trochę tak, jakby ktoś w książce o Henryku VIII wspomniał tylko gdzieś na marginesie albo może w przypisie, że władca ten miał podobno kilka żon.
Dziękuję za link. Dokładnie to samo czułam przy pierwszym oraz drugim tomie. I skąd te zachwyty? Również tego nie rozumiem.
UsuńWidać, że bardzo dużo energii autorka wkłada w research i mam nawet takie wrażenie, że potem próbuje jak najwięcej informacji wepchnąć do swoich powieści. Stąd chyba ten nadmiar różnych wątków, nadmierne przywiązywanie wagi do postaci drugoplanowych. Efekt tego taki, że fajne z tego powieści obyczajowe, ale brakowało mi napięcia, zabawy z czytelnikiem, zwodzenia za nos i zwykłych wskazówek, które pozwolą czytelnikowi samodzielnie rozpracować sprawę :)
Tak jak wspomniałam, z profilowaniem w tym pierwszym tomie zaczęło się całkiem obiecująco, bo Hubert Meyer wkroczył z impetem w śledztwo, spał w domu ofiary i ogólnie miał niestandardowe wejście :) Ale potem nic z tego nie wynikło, a działania profilera straciły na sile, tak że w pewnym momencie w ogóle nie wyróżniał się z ekipy śledczej. A przecież wątek "profilerski" byłby znacznie bardziej ciekawy niż całe to wiejskie tło obyczajowe.
rozwiazanie sprawy niestety nie było naciagane.to samo zycie. "Florystka" powstała na podstawie prawdziwej historii, chociaz działo sie to chyba w innym miejscu w Polsce.
OdpowiedzUsuńNie czytałam "Florystki", więc nie będę przesądzać, jakie jest to zakończenie. Z tego, co widziałam (bo "Florystkę" posiadam) to widnieje tam informacja, że jest ona "oparta na faktach", a zatem niekoniecznie zakończenie historii musi być autentyczne.
UsuńNo, ale przyjmując nawet, że finał autentyczny jest to powiem tylko, iż nie wszystkie prawdziwe historie nadają się na upamiętnienie w książkach. Swojego czasu czytałam powieść, w której jeden z kilku autentycznych wątków był tak nieprawdopodobny, iż całkowicie psuł całą historię i autor mógł go sobie spokojnie podarować.
Można opowiedzieć prawdziwą historię, ale nie dość przekonująco. Nie chcę tutaj spojlerować, o konkretnych zarzutach napisałam na swoim blogu.
Usuń