Trudno mi nawet zlokalizować w jakim dniu daną rzecz robiłam, gdzie byłam, co jadłam, co piłam, bo wszystko właściwie zlewa mi się tylko w ten, jakże zdradziecki, poniedziałek.
Może to nawet dobrze, bo nie mam poczucia straconego czasu - chociaż w głowie wciąż przeskakuje mi losowo, niczym w iPodzie shuffle z funkcją mix, lista rzeczy, których nie zrobiłam, o których nie pomyślałam, czy też zapomniałam (i większość z nich dotyczy niestety zaległości recenzyjnych!). Ale jak tu pracować, czytać, jak pisać, jak w ogóle myśleć, skoro moje miasto postanowiło zrobić mnie w bambuko?

Zapewniam Was, że do soboty (kiedy to był taki dzień w ogóle?) polski biegun ciepła zamieniłabym najchętniej na Biegun Północny, albo któryś ze zwrotników (tym razem nie wybrzydzam). Aż tu nagle, właśnie w sobotę, wszystko się zmieniło. Kompletnie wszystko.
Lecz może zacznijmy od początku.