środa, 30 września 2015

Nie lubię poniedziałku w środę, czyli grecki miesiąc i wrzesień, więc jesień.

Zaczęło się całkiem zwyczajnie. Od greckiego tygodnia w Lidlu, podczas którego wbrew pozorom półki były pełne. Jeśli do tego dodamy kryzys w Grecji, deski tarasowe w kolorze amarant, groźbę greek exitu, duży otwierany grill z Selgrosa, burgery bałkańskie na ul. Floriańskiej w Krakowie, szaleńczo rosnące owoce goi, serek bałkański Pilos, zmianę pracy przez mojego T. oraz książkę Jamiego Olivera "Kulinarne wyprawy Jamiego" to z tego potencjalnie dziwnego połączenia wyjdzie nam... sobotnie grill party, na które zaprosiliśmy znajomych.

Zupełnie, jak na Kaszubach!
Ale swój prapoczątek to wydarzenie ma w pewnym przebłysku. Owa, krótka niczym błysk świetlny, myśl przyświeciła mi pewnego dnia, gdy spojrzałam za okno i oceniłam stan roztopów, jako bardzo zaawansowany. Tak w mej głowie powstała wizja słodkich popołudni letnich spędzanych na własnym tarasie. Taras już miałam, popołudnia letnie zbliżały się wielkim krokiem i jedynego, czego potrzebowałam to jako takiego zagospodarowania przestrzeni. Architektem nie jestem, ale plan na urządzenie tarasu nie wykraczał poza mierzenie długości i wycieczkę do marketu budowlanego. Okazało się to jednak dosyć skomplikowane i T. spędził kilka dobrych popołudni na tym, aby zbudować misterną konstrukcję zagródki połączonej z ciemną, kompozytową podłogą, z pergolą porośniętą bujnym pnączem po lewej i grillem po prawej. (Zagródka to nic innego, jak płotek, tudzież drewniane ogrodzenie tarasu, tak szczelne i na tyle wysokie, aby nasza piękna kocia księżniczka nie uskuteczniała wypraw po osiedlu).

Zagródka stanęła, podłoga położyła się (z niewielką pomocą T. i jego taty), grill został złożony, a mebelki pożyczone. I tak zainaugurowaliśmy grillowe posiadówy na tarasie, w których znaczącą rolę odgrywało własnoręcznie robione tsatsiki oraz sałatka grecka. Wtedy jeszcze nikt nie przypuszczał, że 1 sierpnia urządzając zwykłego grilla na świeżo zbudowanym tarasie rozpoczniemy jakiś miesiąc tematyczny.

Dzień po

Gdy w brzuchach naszych gości powoli, lecz ostatecznie trawiły się przygotowywane przez nas potrawy (i procenty) ja wyciągałam ubrania z szafy, włączałam żelazko, ściągałam pranie ze sznurka. Gdy nasi goście budzili się powoli i zabierali za przygotowywanie śniadania z błogością głaszcząc się po brzuchu i wspominając wczorajsze przysmaki, ja grupowałam kosmetyki w łazience, składałam ręczniki plażowe, powoli pakowałam walizkę. Gdy wreszcie nasi goście ocknęli się dostatecznie, odżyli, tak żeby zacząć normalnie funkcjonować nastał wieczór, a ja jechałam wtedy na lotnisko w Rzeszowie rozpoczynając mój dwutygodniowy urlop z moją ukochaną mamą.

(W rzeczywistości nie wyglądało to tak pięknie. Decyzja dotycząca wyjazdu w niedzielę została podjęta w sobotę, zatem w 24 godziny trzeba było się wyprać, wyprasować, spakować, zakupić walutę i potrzebne precjozja. Do Rzeszowa jechałyśmy spóźnione, z wywieszonymi językami, mknąc autem nie będącym najnowszym modelem z dużo za dużą prędkością po autostradzie, oczywiście gubiąc się zaraz po zjeździe z niej, próbując znaleźć zamówiony parking).

Nasz wybór wyjazdu ograniczył się do znalezienia jakiejkolwiek oferty, bo te znikały bardzo szybko i istniało niebezpieczeństwo, że ograniczone terminami, nigdzie nie pojedziemy. A więc najpierw leciałyśmy na Cypr hasając już w myślach po plażach Afrodyty, potem do uroczej, płynącej pysznym winem Bułgarii, by w końcu polecieć na grecką Kretę.

Kreta to temat na osobną opowieść. Wielkie oczekiwania niestety okazały się zbyt wielkie, ale faktycznie zobaczyłyśmy tylko część wyspy, zatem czynić osądów nie będę. Były to na pewno dwa szalone tygodnie, pełne przygód, pełen mnóstwa pięknych widoków, odwiedzonych nowych miejsc i poznanych ludzi. Spełniłam też moje wielkie marzenie i odwiedziłam wreszcie Santorini. Zresztą sami zobaczcie.

Dzika plaża.


Perspektywa z jakiej oglądałam świat przez prawie dwa tygodnie.

Gavros czyli grecki przysmak

Kreta południowa widziana z troszkę innej strony.

"Bezludna" Chrissi Island.

Słońce świeci nad nami!
Bajkowy Santoryn

Sałatka santoryńska i cytrynowe (?!) souvlaki.

Buża nad plażą Bikini w Kokkini Hani

Wakacyjny uśmiech
Dwa tygodnie po

Ciężki był powrót z tych słonecznych (prawie całych, bo dwa dni lało, jak z cebra!) wakacji i brutalny powrót do rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że z trudem wstałam w poniedziałek do pracy, a po powrocie do domu długo leżałam na kanapie i odpoczywałam z kotem na podorędziu.

Na szczęście, jak to bywa w życiu, jeden urlop przyniósł ze sobą perspektywę kolejnego, w dodatku wciąż niekrótkiego, bo tygodniowego i uzgodniwszy wszystko z moim T. mailowo i telefonicznie podjęliśmy decyzję o wyjeździe do... Grecji.

Grecję tym razem uosobiała nie wyspa, a półwysep, konkretnie Peloponez, natomiast jak się okazało (na szczęście jeszcze przed wylotem) nasza podróż miała zahaczać o wyspę Zakynthos. Mocno zahaczać. Wręcz był to jeden z przystanków wyjazdu, bo tam właśnie lądowaliśmy i stamtąd też odlatywaliśmy spowrotem do Polski.

I tak, po wywiezieniu kota na wakacje do mamy, udaliśmy się w kierunku Katowic. Nasza podróż była prawdziwym kombajnem, podróżą kombo, trwającą rekordowo długo i przy użyciu rekordowej ilości środków transportu. Rozpoczęliśmy ją skoro świt autem, kontynuowaliśmy samolotem na Zakynthos (w międzyczasie na lotnisku zgubiłam portfel, który się na szczęście znalazł), następnie autobusem ok. 20 minut do portu, potem ogromnym promem do portu Killini na Peloponezie i na koniec kolejnym autobusem do Niforeiki, naszej miejscowości przeznaczenia.

Peloponez to zupełnie inna bajka, inna Grecja, niż Kreta, czy Santorini. Północ półwyspu jest kompletnie nieturystycznym regionem, gdzie można odpoczywać wśród gajów oliwnych, winnic, pięknych wiejskich posiadłości, wylegiwać się na dziewiczych plażach z krystalicznie czystą wodą, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji (4,5 km do najbliższego bankomatu!).

Boję się latać, ale czasami warto

Port na Zakynthos

Na plaży fajnie jest!
Gavros vol 2
Widok na Zatokę Patrarską wprost z leżaka.

Miesiąc po

Powrót z Peloponezu, poza tym, iż był powtórką kombo podróży zawierał dodatkowy element - trasę z Katowic na Kaszuby. W piątek w nocy wyruszyliśmy z lotniska w Pyrzowicach nad jezioro Wdzydzkie, gdzie dojechaliśmy podziwiając poranne mgły rozświetlone promieniami słońca nad polami i drogą otoczoną drzewiastymi tunelami. Kaszuby to miejsce piękne, prawie mi nieznane, bo zawsze było jedynie przystankiem po drodze nad morze, tym bardziej cieszyłam się, że mogę je odwiedzić jeszcze w te wakacje. Praktycznie półtoradniowy pobyt okazał się uroczym zakończeniem urlopu i jednocześnie pięknym pożegnaniem sierpnia, z mocnym punktem, jakim była nieziemska pizza spożyta na Piotrkowskiej w Łodzi w drodze powrotnej.

Jezioro Wdzydzkie
Chrząszcz brzmi w trzcinie, prawie w Kościerzynie :)
Piotrowska jaka jest każdy widzi.
Pyszna pizza w Łodzi.
Łódzkie echa poprzedniego ustroju.

Wrzesień - jesień

W poniedziałek po powróciwszy do pracy wypełniałam comiesięczny raport (tzw. timesheet) skrupulatnie zaznaczając w jakich godzinach i kiedy byłam w pracy. Wtedy też, nie bez zdziwienia, stwierdziłam, że w sierpniu spędziłam dokładnie 5 dni za firmowym biurkiem, a resztę wykorzystałam na urlop i to wykorzystałam tak niezwykle!

Poniedziałek był też ostatnim dniem letnich upałów, a od wtorku nastała typowo jesienna pogoda, z deszczem, porannym zimnem, słońcem delikatnie wychodzącym za chmur, lecz już nie tak ciepłym jak wcześniej. Oczywiście upały były jeszcze w zeszłym tygodniu, ale wieczory i noce nie są już tak gorące. Musiałam wyciągnąć z szafy rajstopy, dłuższe spódnice, płaszcze i apaszki.

Z biblioteczki będąc jeszcze na Kaszubach wygrzebałam: "Beksińskich: Potret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej, która to lektura jest idealna na taką troszkę graniczną porę roku i zachwyciłam się.

Całe moje wakacje były zresztą czasem nadrabiania lektur, grzebania w Kindlu i czytania, czytania nieustannego, w różnych dziwnych miejscach (na ten temat pewnie już niedługo się rozwinę bardziej).

W ciągu jednego tylko miesiąca przeczytałam aż siedem książek. Czytałam też (a jakże) w celach naukowych, ale przede wszystkim jednak było czytanie dla przyjemności. A wśród moich lektur znalazły się:

1. "Białe zęby" Zadie Smith - powieść wydawałoby się bardzo "na czasie", pełna imigracyjnego klimatu, niewolna od humoru i naprawdę dobrze napisana;
2. "Służące" Kathryn Stockett - niesamowita lektura, barwna, trochę obyczajowa, trochę społeczna, po prostu piękna;
3. "Sprawa Niny Frank" Katarzyna Bonda - książka Królowej Kryminału z czasów, kiedy była ona raczej pretendentką lub debiutantką. Mam wielką nadzieję, że z kolejnymi jej powieściami jest znacznie lepiej;
4-6. "Stulecie Winnych" Ałbeny Grabowskiej - cała trylogia została przeze mnie wręcz pożarta, połknięta w kilka dni. Jest to literatura, która wzrusza, ciekawi, przywiązuje do siebie, w sam raz na letni czas;
7. "Góra bezprawia" Johna Grishama - najnowszy kryminał prawniczy Grishama, który jest całkiem przyjemną lekturą na plażę, ale nie pozostawia miejsca na głębsze refleksje.

Odkąd wróciłam do stałego rytmu dnia i przestawiłam się z trybu wakacyjnego, znowu niestety czytam mało, co jest też spowodowane zbliżającym się wielkimi krokami kolokwium rocznym.

Będę się tutaj pojawiać, zresztą mam już dużo gotowych recenzji do publikacji, ale tak naprawdę pełno mnie osobiście będzie tutaj dopiero pod koniec października (jeśli oczywiście wszystko pójdzie po mej myśli).

Ale dość o mnie - jak Wam minęło lato Kochani? :)

4 komentarze:

  1. Ja też urlopowałam w tym roku w Grecji - Corfu. Lato minęło wspaniale, ale za szybko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grecja jest niesamowita. Wróciłam do tego kraju po 14 latach nieobecności i nadal czuję ten klimat. Wciąż mi jej też mało - może więc następne na mojej drodze będzie Korfu? (rok temu obserwowałam je z wybrzeża Albanii i prezentowało się majestatycznie) Kto wie? :)

      Właśnie, gdzie to lato?

      Usuń
  2. U mnie, pracownika supermarketu, szalona wycieczka do Torunia i Bydgoszczy ;). Ale bardzo miło wspominam, w Bydgoszczy nie byłam nigdy, w Toruniu dziecięciem będąc, więc mało co się pamiętało. Piękne miasta, pyszne lody ciateczkowe w Bydgoszczy i świetne muzeum mydła tamże; piękne budynki w Toruniu i pyszne lody piernikowe.
    Książkowo bardzo udany kryminał "Kiedy Atena odwraca wzrok" oraz "Cząstki elementarne" - w sumie moim zdaniem nic wartego aż takich zachwytów, jakimi się tę książkę obrzuca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toruń to miejsce, w którym byłam przejazdem tyle razy, a ani razu się nie zatrzymałam na dłużej! Zawsze to był tylko punkt w trasie nad morze (podobnie jak Malbork lub Łódź), więc jest moim wyrzutem sumienia (i te lody piernikowe! zrobiłaś mi smaka!).

      W ogóle zauważyłam, że wielu miejsc jeszcze nie znam w Polsce, ale powoli je odkrywam. Tak jak Kaszuby tego lata :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...