piątek, 27 maja 2016

Czytanie na opak w długi weekend.

Dla większości to święto grilla.
Dla nielicznych to święto piękne, religijne i podniosłe.
Dla mnie (jakże krótkie!) święto książki, bo mogę czytać bez wyrzutów sumienia!

Cieszmy się długimi weekendami, bo tak szybko mijają!

Z cyklu: idealne miejsca do czytania. Źródło

Sąsiad pospiesznie myje samochód, a żona dopinguje go stojąc i się śmiejąc obok. Dzieciaki biegają po całym osiedlu, zaś ich mocno zurlopowani rodzice w czeluściach domów nadrabiają zaległości telewizyjne.

A ja ostatni wieczór długiego weekendu każdorazowo spędzę zapewne pochylona nad kalendarzem, pachnąca grillem, najedzona własnoręcznym deserem (ostatnio na fali jest panna cotta) i zmęczona jeszcze bardziej niż u jego początków.

Właśnie początki
POCZĄTKI

Pierwszy wieczór długiego weekendu to zazwyczaj koniec dnia pracy. Nie chcąc marnować wolnego już od samej jego inauguracji, moje plany na premierowy wieczór są bardzo bogate i zakładają oczywiście nic innego, jak tylko czytanie. 

Wyobrażenia?
Z pracy wracamy (my, czyli ja i T.) w ciągu chwili. Podróż mija nam niesamowicie szybko i miło. Na drodze sami uśmiechnięci kierowcy myślący już o weekendzie. Po drodze wpadamy do piekarni i sklepu, gdzie kupujemy pachnący, świeży chleb, pyszne lody, troszkę piwa, wino.  
Rozkładamy się na tarasie i już możemy świętować. 
Czytanie w blasku dogasającego, zachodzącego majowego słońca. Relaks na mięciutkiej poduszce na tarasie. Zapach skoszonej trawy, kwitnących konwalii i spalonej przez sąsiada na grillu kiełbaski. Zimna lampka wina, lody śmietankowo-wiśniowe oraz świeże (ponoć już polskie!) truskawki. I to wszystko w ten wyjątkowy pierwszy wieczór.

I jest grecki taras... Źródło

Rzeczywistość?
Przychodzimy z pracy do domu. Właściwie przybiegamy. Pokonujemy w tempie wręcz olimpijskim dystans z samochodu do domu. Wcześniej tkwiliśmy z 3 godziny w korku, bo długi weekend i wszyscy gdzieś jadą. W dodatku zostaliśmy brutalnie otrąbieni przez jakiś pojazd wymuszający na nas pierwszeństwo, tak pewnie dla wyładowania emocji, że jednak go nie wpuściliśmy, a on MUSIAŁ teraz jechać. 
Po tylu godzinach spędzonych w samochodzie z ulgą dotelepaliśmy się do sklepu tuż obok domu. Skoro wszyscy są na drodze to z prostego rachunku wynika, że w sklepie nie będzie nikogo. A tu niespodzianka - parking zapchany, kolejka około 20 osób do piekarni (z czego jedna kobieta przed nami wykupiła wszystkie bułki!), kolejka do kasy samoobsługowej, półki jak po przejściu huraganu, tysiące mężczyzn z koszykami wypełnionymi piwem i mięsiwem, a w dodatku... korek do wyjazdu z parkingu.
Jednak, gdy w końcu udaje nam się dotrzeć do domu musimy biec. Niestety w ciągu tych kilku godzin pogoda z pięknej, słonecznej i upalnej zrobiła się zimna, mroczna i deszczowa. I to nie majowy kapuśniaczek, lecz prawdziwa wichura, która przewraca huśtawki, rowerki i meble ogrodowe. Okazuje się nadto, że na balkonie pozostały poduszki ogrodowe, z których teraz mogę już tylko wycisnąć miskę wody, a po wejściu do domu zastaję naszą ukochaną włochatą kulkę na środku salonu zawodzącą rozpaczliwie. Zaś obok niej jakiś dziwny kształt. Ów kształt okazuje się niestety tym, czego się obawiałam, a więc po wyciśnięciu poduszek, wypraniu ich i rozwieszeniu, posprzątaniu w salonie, dezynfekcji, myciu kici i jeszcze raz dezynfekcji, mogę wreszcie usiąść. 
W między czasie zakupione lody oczywiście popłynęły, lecz i tak jest za zimno, aby je jeść, więc po prostu padam na fotel, okrywam się kocykiem i natychmiast zasypiam.

ŚRODKI

Wyobrażenia?
Gdy piękna pogoda na to pozwala siedzę wciąż na tarasie lub na trawce, przyglądam się rosnącym w pobliżu roślinkom, pachnącym konwaliom, chrupię kanapeczki ze świeżym twarożkiem okraszonym własnym wyhodowanym szczypiorkiem, a pomiędzy nogami pląta się moja futrzana kicia, rozkosznie mrucząc.
Nawet zmiana pogody mnie nie zniechęca, bo po prostu przenoszę się na fotel i w rytmie kropel deszczu bębniących o parapet czytam o romansach Eleonory oraz Marianny, wzruszam się pięknym językiem Dehnela w "Lali" i z wypiekami na twarzy śledzę kryminalne przygody w Lipowie.
Przy lepszej prognozie pogody wybieram się nad jeden z krakowskich zalewów i tam w słonecznym upale, na leżaku i z zimną wodą w torbie wytapiam się, jednocześnie zatapiając w jakiejś kryminalnej lekturze. 

Tym razem górski taras nad basenem. Źródło

Rzeczywistość?
Budzę się rano i szybki rzut oka na budzik uświadamia mi, że już 13:00, a ja nie przeczytałam jeszcze żadnej strony. Szybko idę na taras. Ale najpierw muszę pochować te wszystkie naczynia do zmywarki, poupychać kartony po pizzy i butelki w specjalnych workach, pochować wszystkie zrzucone ze stołu w kuchni przez kicię w nocy przedmioty. Idę się ubrać, a rzut oka na szafę wskazuje na to, że nie mam kompletnie, co ubrać, bo chyba z 3 tygodnie nie robiłam żadnego prania. Więc wyciągam tony brudnych ciuchów, wrzuconych do szafy na chwilę, segreguję, zanoszę do łazienki, potem dosegregowuję tony ciuchów z kosza na brudną bieliznę. Wszystko według kolorów, temperatur, delikatności i wytrzymałości. W łazience mam już 7 kupek prania do realizacji, załadowuję pierwszą i już mogę iść. Jeszcze tylko witaminka dla kota, woda do miski, mąż rozmawiający przez laptopa z pracą i pokazujący, że jeszcze nie mogę otwierać drzwi na taras. I już, już otwieram, wychodzę, siadam. Poduszki nie do końca wyschnięte po ostatniej przygodzie mrożą mi siedzenie, a gwałtowny wiatr sprawia, że szybko idę się przebrać. Gdy wracam wychodzi słońce i grzeje w moje czarne dresowe spodnie. Wybieram więc wariant rybaczek, które są genialnym kompromisem - gdy wieje jest mi zimno, a gdy świeci gorąco. Siadam i już czytam. Czytam, ale nie mam czytnika, więc jednak nie czytam. Odtwarzam w głowie cały przebieg porannego, no dobra wczesnopołudniowego, maratonu. Czytnika nie ma nigdzie. Po 40 minutach biegania (które mój kot uznał za doskonałą zabawę i co chwila rzucał się z pazurami na moje kapcie) znajduję czytnik w stercie prania w łazience. Musiał się zawieruszyć podczas przenoszenia ciuchów z pokoju. Na szczęście nie był w kupce priorytetowej do prania. Siadam na balkonie z czytnikiem czytam pierwszą stronę i... wyświetla się komunikat "Low battery". 
Po naładowaniu czytnika wybieramy się nad wodę. Zalew położony jest stosunkowo niedaleko. Ma kilka ustronnych miejsc, a gdy wszędzie są ludzie zawsze można zapłacić parę złotych i wybrać się na cypelek. Tym razem parkujemy jakieś 2 km od jeziora, bo droga jest zablokowana przez stojące wszędzie samochody oraz pędzących ludzi w strojach kąpielowych z dmuchanymi gigantycznymi zwierzętami. Idziemy potem w takim tłumie letników, dopingowani krzykami dzieciaków i warczeniem skuterów przeciskających się pomiędzy ludźmi. Plaża okazuje się być jedną wielką żyjącą, krzyczącą i pijącą browary masą złożoną z tysięcy ludzi leżących głowa w głowę, parasol w parasol. Nawet wspaniały kameralny cypelek jest zajęty przez rzeszę rodzinnych miłośników grilla, piwa i mięsiwa (zapewne to oni stali w tych kolejkach w sklepie w pierwszy dzień weekendu). Rozkładamy się na malutkim skrawku zieleni płacąc przy tym niebotyczną kwotę, bo właściciele cypelka postanowili podnieść stawki na weekend (a co!). Rozkładamy leżaczki, gasimy pragnienie wodą, która zawrzała w drodze z samochodu. T. wyjmuje grilla, ja czytnik. Jest pięknie mimo przeciwności losu. Leżę, czytam. Gdzieś tam pomiędzy jednym wynurzeniem rozważnej Eleonory, a drugim widzę malutką kropeczkę na czytniku. Za chwilę pojawia się jeszcze jedna i jedna. I w końcu kilkanaście, kilkadziesiąt. Deszcz. Wielka burzowa chmura nadciągnęła nad zalew. Zbieramy się wraz z tysiącami ludzi biegniemy do samochodu. Przemoczeni do suchej nitki pakujemy się do auta. I szybko postanawiamy, że jednak pogoda nie popsuje nam planów. Parkujemy więc dużo bliżej zalewu, otwieramy bagażnik naszego kombi i owinięci ręcznikami plażowymi smażymy kurczaczka na grillu. Wymarzone czytanie nad wodą!

OSTATKI

Wyobrażenia?
Ostatni dzień weekendu planuję spędzić cały na czytaniu. Wstaję skoro świt i czytam. Najpierw w łóżku, potem albo na sławnym już tarasie lub w fotelu lub gdziekolwiek. Nic nie popsuje moich planów. Ani pogoda, ani bałagan, ani nawet kataklizm. Czytam zawzięcie nadrabiając nieszczęścia ostatnich dni. Czytam, aż z ostatnią stroną na me lico wstąpi niewątpliwie satysfakcjonujący uśmiech.

Nie taras (chociaż drewno jest), ale za to jaki widok! Źródło

Rzeczywistość?
Wstaję rano. I nie jest 13:00! Budzik pokazuje natomiast 4:00. Szukam przyczyny obudzenia i okazuje się nią kot zajmujący całą moją poduszkę, który jakimś cudem zepchnął mnie z niej. Na próby wyrzucenia kot reaguje mruczeniem, miauczeniem, a w końcu gryzieniem i drapaniem. Gdy udaje mi się ulokować go na biodrze (z leżenia na mnie nie raczy zrezygnować) zasypiam jeszcze na chwilkę, jeszcze na momencik. Budzę się znowu. Znowu jest rano! Szybki rzut oka na komórkę - 9:00. Po wzbudzeniu telefonu okazuje się, że jednak 13:00, bo coś mu się tam zawiesiło.
Zrywam się z łóżka i pokonując niebotyczne przeszkody, jak tona ciuchów na ziemi, druga tona w łazience poukładana kupkami w poprzednich dniach, brudne naczynia w kuchni, woda po lodach na stole w pudełku, którego nikt nie wsadził do zamrażarki. Docieram na taras z czytnikiem, książką papierową na wszelki wypadek, okularami przeciwsłonecznymi, piciem oraz truskawkami. Otwieram czytnik szczęśliwa, jak nigdy i tu nagle telefon.
Dzwoni mój pracodawca, zapewne życzyć mi wspaniałej końcówki weekendu, a może po prostu coś się stało? Odbieram pełna niepokoju, a tu okazuje się, że mam do napisania z 10 wniosków, 4 apelacje i 5 zażaleń. Wszystko na wczoraj, wszystko jak "znajdę wolną chwilę". Ależ mam dużo chwil wolnych! Ależ już piszę. Wyciągam laptop, który kilka razy protestuje i zacina się na tym upale. Brudzę truskawkami klawiaturę, nieprzyjemnie lepi się między palcami. Ale muszę skończyć, bo potem już tylko czytanie! Wreszcie jest. Ostatnia kropka. Koniec, zapisz. Rozglądam się na około, mrugam oczami. W jadalni, gdzie przeniosłam się nie wiem kiedy, lecz pewnie w między czasie panuje mrok. Spoglądam na zegarek 21:00. A jutro do pracy na 8:00. To poczytałam!

A jak Wam mija weekend?

4 komentarze:

  1. No cóż - często rzeczywistość ma się nijak do planów. Mój plan obejmował cztery dni w Czechach, a skończyło się na czterodniowym maratonie książkowo-filmowo-puzzlowym. Niby było fajnie, ale jednak żal mi odłożonego wyjazdu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w ogóle nie lubię zmiany planów. Zawsze żałuję, że tam, gdzie mnie akurat nie ma na pewno byłoby fajniej :)
      Ale cóż, czasami zdarzają się rozmaite przypadki i trzeba być na to przygotowanym.

      Co się odwlecze to nie uciecze :)

      Usuń
  2. Znam (aż za dobrze) ten ból, gdy piękne czytelnicze zamierzenia zderzają się z rzeczywistością. Zwykle na weekendy robię sobie wielkie plany (napiszę, przygotuję, przeczytam, ugotuję, posprzątam plus jeszcze masa innych), a kończy się na spowolnionym tempie i zadowoleniu, jeśli uda się zrobić ćwierć rzeczy z listy do zrobienia. Chociaż u mnie akurat nie czytanie jest wypierane, lecz inne sprawy (głównie te związane z robieniem czegokolwiek na komputerze - mózg mi wyje o litość i wolność od monitora). Jednak czytanie też idzie wolniej - o wiele wolniej niż w te wypchane robotą dni, kiedy o chwilę dla książki trzeba walczyć ze wszystkich sił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie najczęściej czytanie i inne zajęcia są wypierane bądź przez bezcelowe buszowanie po internecie, bądź przez telewizję. Gdy wyłączę telewizor i nie sięgam po komputer jestem nadzwyczaj produktywna. Dobrze, że ostatnio udaje mi się to coraz częściej :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...