Znacie to uczucie, gdy jesteście tak zapracowani, że myślicie tylko o tym, kiedy będzie wreszcie jakiś wolny dzień? Że marzycie wręcz o urlopie, o wylegiwaniu się na leżaku i słodkim nicnierobieniu? Albo chociaż o takim długim, dwutygodniowym najlepiej weekendzie podczas, którego nikt od Was nic nie będzie chciał?
Tak?
To teraz uważajcie. Pod żadnym pozorem, nigdy, absolutnie, bezwzględnie nie powtarzajcie w duchu niczym mantry takich pragnień! Tym bardziej nie mówcie o nich głośno! I zaraz Wam dobitnie wskażę dlaczego.
Ostatnio w każdy weekend czas mijał mi jak szalony. A to dwudniowe wesele, a to wielkie sprzątanie, a to organizacja grilla dla prawie dwudziestu znajomych. Nie miałam czasu nawet, aby sobie usiąść i zwyczajnie poczytać. Nie wspomnę już o książkach zalegających wszędzie, o zapchanym dysku dekodera, na którym cały czas gromadziłam ciekawe filmy, o rdzewiejącym rowerze i o grach planszowych dawno pożyczonych, a jeszcze ani razu nie granych.
To teraz uważajcie. Pod żadnym pozorem, nigdy, absolutnie, bezwzględnie nie powtarzajcie w duchu niczym mantry takich pragnień! Tym bardziej nie mówcie o nich głośno! I zaraz Wam dobitnie wskażę dlaczego.
SKOK ŻYCIA
Ostatnio w każdy weekend czas mijał mi jak szalony. A to dwudniowe wesele, a to wielkie sprzątanie, a to organizacja grilla dla prawie dwudziestu znajomych. Nie miałam czasu nawet, aby sobie usiąść i zwyczajnie poczytać. Nie wspomnę już o książkach zalegających wszędzie, o zapchanym dysku dekodera, na którym cały czas gromadziłam ciekawe filmy, o rdzewiejącym rowerze i o grach planszowych dawno pożyczonych, a jeszcze ani razu nie granych.
Postanowiłam coś zrobić ze swoim życiem i chociaż doprowadzić się do niezłej formy w te wakacje. Z braku innych pomysłów postawiłam na krótkie codzienne lub prawie codzienne wycieczki rowerowe. Szło mi całko nieźle, ale oczywiście do czasu.
Musicie wiedzieć, że rowerowe wycieczki w moich okolicach to nic łatwego. Wszędzie górki, dolinki, wzniesienia, brak prostego i długiego asfaltu, po którym można by jechać, jak po stole. Przyjęłam ogólną zasadę, że zaczynam od łatwych tras, a każdą przejadę dwa razy zanim przejdę do następnej. Tym samym będę mogła bez niespodzianek pokonać trasę przynajmniej raz, dostosowując tempo do wymagań terenu.
I tak we wtorek, 7 czerwca, wieczorem wybrałam się z moim T. na drugi objazd znanej nam już trasy, dosyć zróżnicowanej, wcale niełatwej, ale urokliwej i zacienionej, bo biegnącej w dużej mierze przez las. Poprzedni raz musiał skończyć się przymusowym odpoczynkiem, bo rozszalałam się i moje serce zareagowało buntem. Tym razem miało być już lepiej. Ale nie było.
Podczas zjazdu z bardzo stromej górki i ostrego hamowania troszkę zagubiłam się i byłam przekonana, że właśnie tu mam skręcić. To był pierwszy błąd. Droga była nie tylko stroma, ale również mocno zapiaszczona. Tylne koło wpadło mi w poślizg, więc aby uniknąć wywrotki na piasku i przemiłego przetarcia skóry szorstkimi ziarenkami puściłam hamulec. I to był drugi błąd, lecz ten bezpośrednio przyczyniający się do katastrofy.
Otóż puściwszy hamulec pojechałam dalej do przodu, przejechałam przez małą kupę kamieni, a za nimi, w trawie, ukrywał się wielki głaz. Nie wiem kiedy, jak i gdzie, ale rower został na tym kamieniu, ja zaś poleciałam do przodu. Zrobiłam prawdziwie nurkowy skok w wysoką trawę (na szczęście już bez żadnych kamieni). Podświadomie chroniłam głowę rękami, ale przez to przywaliłam lewą stroną klatki piersiowej w glebę. I nie mogłam złapać tchu.
Gdy oddech powrócił zrobiłam przegląd obrażeń. Nie było źle. Poza rozciętym kolanem, poharataną nogą i delikatnym bólem w klatce piersiowej nic mi nie było. Stwierdziwszy komisyjnie, że ból pochodzi ze stłuczenia, wsiadłam na rower i pojechaliśmy dalej, chociaż postanowiliśmy troszkę skrócić trasę.
Z każdym kolejnym kilometrem było coraz to gorzej. Źle mi się oddychało, ból się nasilał, a z rozciętego kolana lała się krew. Krótki postój na przystanku i zjedzenie kojącego loda nie przyniosło ulgi. Pod domem, po zatrzymaniu i wyprostowaniu ból był już nie do zniesienia. Podjęliśmy więc szybką decyzję o skierowaniu się do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.
Po prawie 6 godzinach siedzenia na niewygodnym krześle, zakwalifikowaniu mojego przypadku jako niepilny i nadaniu mi koloru zielonego, po dokładnie 5 minutowym badaniu lekarskim oraz zrobieniu rtg wypuszczono mnie do domu z diagnozą: podejrzenia przykręgosłupowego złamania XI żebra po stronie lewej i przykazaniem leżenia oraz oszczędzania się przez bliżej nieokreślony okres.
Diagnoza potwierdziła się dwa dni później u ortopedy, do którego poszłam w nadziei, że jednak rtg szpitalny nie jest wyraźny, a oglądający go dyżurny lekarz (który był proktologiem) mógł się jednak pomylić o tej godzinie 1 w nocy. Niestety się nie pomylił, a ja dostałam zalecenia oszczędzania się, robienia ćwiczeń oddechowych, leżakowania, nie podnoszenia ciężkich przedmiotów oraz zażywania rozmaitych witaminek i ew. przebywania na słońcu w celu produkcji witaminy D3. I zwolnienie lekarskie. Na 6 tygodni.
Musicie wiedzieć, że rowerowe wycieczki w moich okolicach to nic łatwego. Wszędzie górki, dolinki, wzniesienia, brak prostego i długiego asfaltu, po którym można by jechać, jak po stole. Przyjęłam ogólną zasadę, że zaczynam od łatwych tras, a każdą przejadę dwa razy zanim przejdę do następnej. Tym samym będę mogła bez niespodzianek pokonać trasę przynajmniej raz, dostosowując tempo do wymagań terenu.
I tak we wtorek, 7 czerwca, wieczorem wybrałam się z moim T. na drugi objazd znanej nam już trasy, dosyć zróżnicowanej, wcale niełatwej, ale urokliwej i zacienionej, bo biegnącej w dużej mierze przez las. Poprzedni raz musiał skończyć się przymusowym odpoczynkiem, bo rozszalałam się i moje serce zareagowało buntem. Tym razem miało być już lepiej. Ale nie było.
Podczas zjazdu z bardzo stromej górki i ostrego hamowania troszkę zagubiłam się i byłam przekonana, że właśnie tu mam skręcić. To był pierwszy błąd. Droga była nie tylko stroma, ale również mocno zapiaszczona. Tylne koło wpadło mi w poślizg, więc aby uniknąć wywrotki na piasku i przemiłego przetarcia skóry szorstkimi ziarenkami puściłam hamulec. I to był drugi błąd, lecz ten bezpośrednio przyczyniający się do katastrofy.
Taką mniej więcej okolicą zazwyczaj jeżdżę. Gdyby oczywiście wymazać te góry, zieleń i równy asfalt. Oraz plecak i... kask. Źródło |
Otóż puściwszy hamulec pojechałam dalej do przodu, przejechałam przez małą kupę kamieni, a za nimi, w trawie, ukrywał się wielki głaz. Nie wiem kiedy, jak i gdzie, ale rower został na tym kamieniu, ja zaś poleciałam do przodu. Zrobiłam prawdziwie nurkowy skok w wysoką trawę (na szczęście już bez żadnych kamieni). Podświadomie chroniłam głowę rękami, ale przez to przywaliłam lewą stroną klatki piersiowej w glebę. I nie mogłam złapać tchu.
Gdy oddech powrócił zrobiłam przegląd obrażeń. Nie było źle. Poza rozciętym kolanem, poharataną nogą i delikatnym bólem w klatce piersiowej nic mi nie było. Stwierdziwszy komisyjnie, że ból pochodzi ze stłuczenia, wsiadłam na rower i pojechaliśmy dalej, chociaż postanowiliśmy troszkę skrócić trasę.
Z każdym kolejnym kilometrem było coraz to gorzej. Źle mi się oddychało, ból się nasilał, a z rozciętego kolana lała się krew. Krótki postój na przystanku i zjedzenie kojącego loda nie przyniosło ulgi. Pod domem, po zatrzymaniu i wyprostowaniu ból był już nie do zniesienia. Podjęliśmy więc szybką decyzję o skierowaniu się do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.
Po prawie 6 godzinach siedzenia na niewygodnym krześle, zakwalifikowaniu mojego przypadku jako niepilny i nadaniu mi koloru zielonego, po dokładnie 5 minutowym badaniu lekarskim oraz zrobieniu rtg wypuszczono mnie do domu z diagnozą: podejrzenia przykręgosłupowego złamania XI żebra po stronie lewej i przykazaniem leżenia oraz oszczędzania się przez bliżej nieokreślony okres.
Diagnoza potwierdziła się dwa dni później u ortopedy, do którego poszłam w nadziei, że jednak rtg szpitalny nie jest wyraźny, a oglądający go dyżurny lekarz (który był proktologiem) mógł się jednak pomylić o tej godzinie 1 w nocy. Niestety się nie pomylił, a ja dostałam zalecenia oszczędzania się, robienia ćwiczeń oddechowych, leżakowania, nie podnoszenia ciężkich przedmiotów oraz zażywania rozmaitych witaminek i ew. przebywania na słońcu w celu produkcji witaminy D3. I zwolnienie lekarskie. Na 6 tygodni.
Tak mniej więcej wyglądał rower po zdarzeniu. Ja, nieco gorzej, ale poza kadrem. Źródło |
LEŻAKOWANIE
Jakże mogłabym nie wypełniać zaleceń lekarskich. Wszak czego się nie robi dla zdrowia.
Prosto z gabinetu lekarskiego pojechałam do sklepu i zakupiłam gustowny leżak.
Początki były trudne. A to jakaś burza. A to brak słońca. A to zbyt gorąco. A to zbyt zimno. Jakby wszystkie scenariusze z czytania na opak sprawdziły się w jednym momencie.
Wreszcie doszłyśmy do jakiego takiego porozumienia z pogodą. Ciągle jednak pokazuje mi ona swój złośliwy charakterek i chociażby wczoraj w ciągu raptem 20 minut nasłała na mnie jednocześnie przyjemny wiaterek i prażące słońce, które bez uprzedzenia spaliło moje plecy na jeden wielki skwarek. A musicie wiedzieć, że w ostatnim czasie śpię jedynie na plecach, co stanowi dla mnie podwójną udrękę.
Ale to nic, bo wreszcie czytam! Czytam zachłannie, bez przerwy. Czytam nie myśląc o tysiącu obowiązków zawodowych, które powinnam wykonać. Czytam więc bez wyrzutów sumienia. Czytam co chcę i kiedy chcę. A co czytam?
Najpierw zmordowałam "Rozważną i romantyczną" Jane Austin, która wcale nie była lekturą łatwą i niestety nie tak przyjemną, jak "Duma i uprzedzenie". Później będąc w domu rodzinnym zabrałam z mojej biblioteczki "Lalę" Jacka Dehnela, która mnie raz wciągała bez reszty, innym zaś razem nudziła. Następnie niepostrzeżenie do kolejki, przed wszystkich wepchnął się "Cień eunucha" Jaume Cabre. Wepchnął się i zaczął mnie męczyć i nęcić, aż w końcu uległam.
Wypisz wymaluj ja. Tylko jakby zmienić tło, bo nie mieszkam nad morzem! Źródło |
Następna w kolejce jest prawie na pewno (o ile jakiś kolejny, niekoniecznie Katalończyk, nie zechce się wepchnąć) "Morfina" Szczepana Twardocha, która będzie moim pierwszym spotkaniem z tym autorem. A później zobaczymy. Nie cierpię (niestety) na niedostatek książek, więc jedyne, co mi pozostaje to wybrać kolejność ich czytania.
Z tym jednak bywa różnie, bo skoro leżakuję, skoro witaminki i naświetlania, skoro ból i złamanie to raczej nie wszystkie historie do mnie przemówią w tym czasie. Nie mam zwyczaju sięgać w chorobie po super optymistyczne tytuły, ale jednak zawahałam się, gdy zobaczyłam na półce jakże okrutne "Łaskawe" Littella i w końcu książki tej nie wzięłam.
Może zatem coś Mario Vargasa Llosy? Może Orhan Pamuk? Może kolejne spotkanie z Elif Shafak? Lub kompletne oderwanie od rzeczywistości wraz z Murakamim?
Cokolwiek to nie będzie na pewno się o tym wkrótce dowiecie :) Jak również o książkach ostatnich dni, tygodni, miesięcy.
Bo wreszcie mam czas nie tylko, aby czytać, lecz również by pisać!
P.S. A może polecicie coś biednemu połamańcowi na te dni?
Pozdrawiam całym swoim obolałym po małym wypadku i zderzeniu z ziemią ciałem i macham ręką z obdartymi łokciami że o kolanach nie wspomnę. Miałam podobne zdarzenie ostatnio nic sobie nie złamałam na szczęście ale poobdzierałam się dokładnie i tak mną szarpnęło, że wszystkie mięśnie o których istnieniu pojęcia nie miałam mnie bolą :)
OdpowiedzUsuńOj, też rowerowy wypadek?
UsuńCo też z tymi rowerami się dzieje ;)
Najgorsze jest teraz ten powolny powrót do zdrowia. Mam wrażenie, że siedzę w domu kilka miesięcy, a dopiero minęły dwa tygodnie. Dobrze, że są książki!
Życzę szybkiego powrotu do zdrowia! Vargasa Llosy polecam "Ciotkę Julię i skrybę", oczywiście "Rozmowy w katedrze" są genialne, ale ta powieść ma zdecydowanie więcej humoru i chyba lepiej pasuje do rekonwalescencji. :)
OdpowiedzUsuńMurakamiego darzę sympatią za "Norwegian Wood" i "Kronikę ptaka nakręcacza". Potem jakoś nasze stosunki się ochłodziły.
Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć!
UsuńAkurat "Ciotkę Julię i skrybę" mam! I nawet zastanawiałam się, czy od niej nie zacząć przygodę z Llosą. Murakamiego jeszcze nie czytałam "Norwegian Wood", ale wszyscy mi polecają. "Kronikę ptaka nakręcacza" mam już za sobą, ale była to bardzo ciężka przeprawa (te studnie!) :) Myślałam jeszcze ew. o "1Q84", bo się uśmiecha do mnie z półki.
Pozdrawiam!
O tak, jak przeczytałam tylko studnie to przeszły mnie ciarki. Gwarantuję, że "Norwegian Wood" takich niespodzianek w sobie nie kryje. To zupełnie inna powieść.
UsuńSłyszałam właśnie, że "Norwegian..." jest w tym nurcie realistycznej powieści Murakamiego :) Obawiam się jednak tych melancholijnych nastrojów w które ten autor popada. I jeszcze ta wszechobecna samotność.
UsuńCzytając o studni bliska byłam jakiejś takiej chyba podświadomej depresji. "Kronika..." jednak bardzo mi się podobała. Wolę jednak te bardziej "przygodowe" książki Murakamiego. Szczególnie polecam "Przygodę z owcą" oraz "Tańcz, tańcz, tańcz" jeżeli jeszcze nie miałaś okazji. Obie te lektury są surrealistyczne, ale z tego, co kojarzę to żadnej studni tam nie ma ;) Jest za to bardzo rozkoszny Człowiek Owca :D
Przyznam się szczerze, że nie pamiętam "Norwegian Wood" jako specjalnie przygnębiającej powieści, ale czytałam ją dawno i przed "Kroniką". "Kronika" podobała mi się ogromnie, cieszyłam się nawet, że ja przeczytałam zanim Murakami dostanie Nobla. Hm... taaak...
UsuńPotem zniechęciły mnie dwa tomy opowiadań. Tak, że "Przygoda z owcą" stoi i się kurzy od kilku lat. Już kilka osób przekonywało mnie ostatnio, żeby dać Murakamiemu jeszcze jedną szansę, a surrealizm zdecydowanie przemawia za!
I właśnie dlatego boję się tych opowiadań Murakamiego :) Szczególnie, że słyszałam wiele głosów krytycznych. Przede mną jednak jeszcze dużo jego powieści. Na czele z "Norwegian Wood", "1Q84", "Kafce nad morzem", nie mówiąc już o najnowszych powieściach.
UsuńZdecydowanie musisz dać Murakamiemu drugą szansę! Myślę, że może z tym Noblem czekają specjalnie, abyś mogła się zapoznać z innymi tytułami ;)
Ależ Ty masz dobre argumenty! Postanowiłam dać Murakamiemu jeszcze jedną szansę, nie wiem czy w tym roku, ale długo czekać nie będę. Niech w końcu dostanie tego Nobla!
UsuńA opowiadania omijaj, zdecydowanie.
Dobre argumenty są zawsze w cenie ;)
UsuńZ tym Murakamim trzeba się spieszyć - wszak już w październiku będzie ogłaszany kolejny laureat Nobla!
Historię czytałam, przyznam, ze zdenerwowaniem, bo napięcie rosło -- ale dobrze, że zostałaś szybko zbadana i że teraz możesz się w spokoju kurować! Zgadzam się, że "Rozważna..." to nie jest najlepsza książka Austen, sama swego czasu swoje problemy z nią miałam ;). Zwykle gdy jestem chora i nie mogę dojść do ładu ze światem, wracam do ulubionych lektur -- polecam na przykład zupełnie doskonałą "Straż nocną" Pratchetta, bo przywraca wiarę w świat ;). Ale widzę, że zacne sobie książki wybierasz, więc tak tylko dorzucam, żeby wyrazić wsparcie książkowe :)!
OdpowiedzUsuńŚwietny pomysł! Że też sama nie wpadłam na to, aby wrócić do Pratchetta. Moją ulubioną książką Pratchetta jest "Straż! Straż!" ("Straż nocna" plasuje się troszkę dalej, ale wciąż w ścisłej czołówce), ale tym razem chyba zacznę od początku :) Mam ochotę przeczytać wszystkie książki Mistrza i przy okazji nadrobić te, po które do tej pory nie sięgnęłam.
Usuń"Rozważna..." momentami mnie denerwowała. Dobrze, że "Duma..." jest późniejsza, bo to daje nadzieję na to, iż kolejne książki już mnie tak nie rozczarują ;)
I dziękuję za wsparcie książkowe!!
P.S. Teraz, podczas rekonwalescencji, Twoje wpisy zawsze ok. godz. 12:00 umilają mi dzień :)
Bo Pratchett jest dobry na wszystko :). I taki plan przeczytania całości -- wyborny :). Sama o nim rozmyślam, bo jestem raczej czytelnikiem "cyklowym" i powtarzam sobie książki Dyskowe cyklami. "Straż! Straż!" jest znakomita, też ją bardzo lubię -- nie czarujmy się, kocham książki o Straży -- ale "Straż nocną" uważam za arcydzielną.
UsuńSama zabieram się za "Mansfield...", w związku z Nabokoviadą, więc też liczę, że będzie dobrze. Zobacz jeszcze "Emmę": sama powieść jak powieść, ale jest w niej poukrywanych tyle niespodziewanych sensów, że warto się pomęczyć nawet z początkami niezbyt sympatycznej bohaterki :).
Teraz trochę się czuję nieswojo, że przez tydzień nie będzie wpisów... ;) Ale za powrót o pełnego zdrowia trzymam zdecydowanie kciuki! :)
Ja właśnie też do tej pory czytałam raczej cyklami lub jakoś kompletnie przypadkowo (co mi wpadło w ręce). A mam taką chęć poznać Świat Dysku w całości :) Z wszystkimi wspaniałościami i słabościami. Wiem, że to będzie czasochłonne, ale mam nadzieję, że przy ostatniej książce już znowu nie bardzo będę pamiętała tych pierwszych i dysk wciągnie mnie w wielki ciąg :D
UsuńW "Rozważnej..." przeszkadzało mi to, że są dwie bohaterki i to obie jakieś takie mało wyraziste, a ja wolę jedną, a konkretną. Może więc "Emma", nawet jeśli jest zołzowata będzie lepsza od dwóch "ciepłych klusek", czyli panien Dashwood :)
Dzisiaj właśnie zapomniałam o Twoich wędrówkach i złapałam się na szukaniu wpisu po 12:00 i teraz nie wiem, co zrobić ze swoim dniem ;)