środa, 8 grudnia 2010

Już jej niosą suknię z welonem...

Zawarcie małżeństwa zawsze obarczone jest pewnym ryzykiem. Ryzykiem nie tylko związanym z ewentualnym rozpadem związku, ale także z innymi, czyhającymi zagrożeniami.
Jednymi z tych mniej poważnych są ślubne gafy. Wiecie, takie historyjki ze ślubów i wesel, powtarzane bez końca przy rodzinnych stołach, którym towarzyszą salwy śmiechu.

Troszkę gorzej, gdy mniejsze, czy większe potknięcie przydarzy się niespodziewanie w innej postaci. Gdy zawarty ślub nie powinien mieć miejsca, a przypadek bawi się dziecinnie naszym losem.

Jednak, czy zawsze jest to tylko przypadek? Czy może jednak czasami po prostu zrządzenie losu?

Ślubuję Ci...

Margaret Tale jest prawdziwym rekinem. W życiu zawodowym osiąga wszystko czego pragnie - jest doskonałą, choć nieco bezwzględną kierowniczką nowojorskiego wydawnictwa, ma pełnię władzy, podwładni się jej boją, a w pieniądzach mogłaby się kąpać. W życiu prywatnym jej drapieżność i chęć odgryzienia głowy każdemu ruszającemu się stworzeniu nie są jednak atutami, jednak w końcu postanawia wyjść za mąż za swego asystenta Andrew Paxtona.

Wszystko byłoby, jak w bajce - żarłoczna modliszka pod wpływem miłości zmienia się w potulnego kociaka. Ale nie jest. Bo Margaret jest Kanadyjką. A małżeństwo jest jej potrzebne tylko by otrzymać amerykańskie obywatelstwo i nie zostać wydalonym przymusowo z kraju.

Andrew się zgadza, wszystko przebiega idealnie. Przyszłe "papierowe" małżeństwo wybiera się na Alaskę by poznać rodzinę Paxtonów i wspólnie zawiadomić całą familię Andrew o rychłym ślubie. Tam, wśród uroczych krajobrazów, zimnej aury i w cudownie ciepłej, rodzinnej atmosferze przyszła para młoda zaczyna odkrywać, że łączy ich nieco więcej, niźli tylko zwykła małżeńska umowa...

"Narzeczony mimo woli", jak każda amerykańska komedia romantyczna, bawi, cieszy i może urozmaicić wolny, weekendowy wieczór. Pod warunkiem, że nie będziemy od tego filmu zbyt wiele wymagać.

Mamy tu nieco humoru, mamy chwytającą za serce historię, której rozwiązania możemy się (nie bez przyjemności) domyśleć. Wreszcie mamy barwnych bohaterów - apodyktyczną Maggie oraz uległego Andrew - namacalnych dzięki owocnej współpracy Sandry Bullock i Ryana Reynoldsa.
Od razu muszę wspomnieć także, iż o ile Reynoldsa lubię i znam z kilku jego ról, to Sandrę wprost uwielbiam, a filmów z nią, które obejrzałam mam całą listę. I w tym miejscu, przyznaję szczerze - obiektywizm w przypadku Bullock, nie jest mym przyjacielem.

Ale może nie musi być. Obraz Anne Fletcher plasuje się bowiem dosyć wysoko w mym prywatnym, malutkim rankingu jej dzieł. Zdecydowanie wyprzedza "27 sukienek", ale wciąż pozostaje w tyle za zdecydowanie najlepszym reżyserskim dokonaniem Fletcher: "Step up - Taniec zmysłów".

Niemniej jednak polecam "Narzeczonego" fanom amerykańskich filmów tego gatunku, niepoprawnym romantyczkom, wielbicielkom Ryana oraz miłośnikom Sandry, a nade wszystko tym, których z racji zimowej aury nie stać aktualnie na nic bardziej ambitnego.

Ocena: 4/ 6


I że Cię nie opuszczę...

Jakoś tak wyszło, że akcja drugiego filmu, który pragnę Wam dziś zaprezentować także rozpoczęła się w urzędzie. Nie był to co prawda urząd imigracyjny, ale niemniej ważny urząd stanu cywilnego.

Emma Lloyd bezsprzecznie osiągnęła w swym życiu sukces. Jest cenionym psychologiem, prowadzi własną audycję radiową, wydaje książki-poradniki, a prywatnie przygotowuje się do ślubu z Richardem Brattonem. Wszystko w życiu Emmy jest cukierkowe. Piękna laurka, boski tort z wisienką. Nic dziwnego, skoro całe jej życie prywatne i zawodowe obraca się wokół miłości.
Pani Lloyd udziela bowiem matrymonialnych porad zagubionym zakochanym. W swej pracy, podobnie, jak na co dzień, jest bezwzględnie szczera, profesjonalna, całkowicie doskonała i wściekle dobra.

Całe idealnie uporządkowane życie przyszłej pani Bratton zmienia się jednak przez dosyć prozaiczny i dziwny przypadek. Nieopacznie udziela młodej kobiecie porady sercowej, w wyniku której dziewczyna łamie serce swemu ukochanemu. Porzucony i wściekły mężczyzna postanawia się oczywiście zemścić, ale nie na swej lubej, nie to byłoby zbyt proste i nadmiernie okrutne. Patrick, bo tak ma na imię ów nieszczęśliwy mężczyzna, postanawia zrobić niemiły kawał przebojowej pani doktor. Być może chce ją tylko wkurzyć, albo zawstydzić, czy postawić w niekomfortowej sytuacji względem jej przyszłego męża, ale wywołuje prawdziwą lawinę w życiu Emmy.
Huk nadciągających kłopotów po raz pierwszy słyszy ona w urzędzie stanu cywilnego, gdy podczas wypełniania rutynowych dokumentów dowiaduje się, że jest mężatką. I to naprawdę byle kogo. Samego Patricka Sullivana.

Duet - Hugh Wilson oraz Griffin Dunne - stworzyli nietuzinkowy film oparty na bardzo nieprawdopodobnej historii. "Przypadkowy mąż" jest wręcz wzorem komedii romantycznej - poznanie przez całkowity przypadek, niechęć, ona jest klasę wyżej i ma innego, on jest klasę niżej i chce innej, ale w końcu coś ich łączy. Coś na tyle nieprawdopodobnego, że jednak chce się zobaczyć ten obraz do końca i dowiedzieć się jaki wspólny mianownik jest pisany Emmie i Patrickowi.

Na uwagę zasługuje też oczywiście "ten pierwszy", czyli narzeczony Emmy - uporządkowany, idealny czyścioszek o zapędach depresyjnych i łatwo popadający w uzależnienia (od czekoladek), którego brawurowo przedstawił jeden z mych ulubionych aktorów - Colin Firth.

Myślę, że spośród całej gamy komedii romantycznych można wybrać akurat "Przypadkowego męża", a gdy już się na nią zdecydujemy to musimy bezwzględnie obejrzeć, jako nieco kwaśną, ale przez to dobrą, wisienkę, na przesłodzonym torcie.

Ocena: 4,5/6


Z racji tego, że Nowy Rok zbliża się wielkimi krokami coraz mniej czasu mam na odrobienie zaległości recenzyjnych, a jest naprawdę co odrabiać. Do tej pory obejrzałam 56 filmów, a mniej niż połowę zaprezentowałam Wam, dlatego zdecydowanie muszę się poprawić. Z książkami jest oczywiście dużo lepiej, bo jestem "tylko" dwie recenzje do tyłu. Pracowity będzie ten ostatni miesiąc roku :)

9 komentarzy:

  1. Mi się obydwa filmy baaardzo podobały. Ale ja w ogóle jestem fanką komedii romantycznych :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja uwielbiam Sandre Bullock :D Jestem w stosunku do niej bezkrytyczna :D

    OdpowiedzUsuń
  3. oba filmy oglądałam i oba mi się podobały:) od czasu do czasu muszę się takim filmem "resetnąć" :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Pierwszy film przypadł mi go gustu. Był nawet ciekawy. Taki na wieczory z lekkim kinem. Zaś drugiego nie widziałam. Zobaczymy, bo Umę Thurman uwielbiam po genialnym "Kill Billu". :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Izusr, ja też jestem fanką. Właściwie oglądam je często i gęsto, ale nie uważam za dzieła wybitne. Chlubny wyjątek to "500 dni miłości", który uważam za obraz doskonały. Pozdrawiam :)

    Isabelle, mam podobny problem z Sandrą Bullock. Oglądałam większość jej filmów i jestem nią po prostu oczarowana. Zupełnie nic na to nie mogę poradzić. Pozdrawiam :)

    Kaś, mam podobnie jak Ty. "Reset" od czasu do czasu i znów jestem jak nowo narodzona. I już znów mogę oglądać ambitne filmy, czytać wybitne dzieła. Pozdrawiam :)

    Vampire_Slayer, drugi film bardziej mi się podobał, chociaż wolę Sandrę Bullock od Umy Thurman, której Kill Billa z trudnością przełknęłam. I przyznaję Ci rację - "Narzeczony" był ciekawy, ale niestety nie jest to dzieło. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Oglądałam "Narzeczonego mimo woli" z moim Mężczyzną i bardzo się uśmieliśmy :D Jedna z najlepszych komedii romantycznych jakie oglądałam :D

    Najlepsze teksty - " No co ?! Jest rano! "
    i "Tylko nie dzieciorób !!" ( o kocyku ).

    Świetna komedia :)

    OdpowiedzUsuń
  7. O tak ! Sandra i "Narzeczony mimo woli" to gwarancja miło spędzonego czasu :)

    OdpowiedzUsuń
  8. "Narzeczony mimo woli" bardzo mi się podobał. Przypomniał mi jak się śmieje na głos przy oglądaniu. Lubię komedie romantyczne, ale z czasem jestem coraz bardziej krytyczna. Ten film długo się będzie bronił w moich osobistych rankingach.
    Lubię Umę, uwielbiam Colina, a Jeffrey zyskał mój szacunek po antypatycznej postaci w "Watchmen" - jednak wciąż nie ciągnie mnie do ich wspólnej produkcji.

    OdpowiedzUsuń
  9. Przyjemnostki, myślę, że "Narzeczony mimo woli" jest właśnie doskonałym filmem na wspólny wieczór z... narzeczonym :) Ja co prawda oglądałam go sama, ale i tak dobrze się bawiłam. Pozdrawiam :)

    Marto, zgadzam się. A Sandra jest cudna :) Pozdrawiam ;)

    Agno, ja czasami potrzebuję takiej komedii romantycznej by "zresetować się" po nazbyt ciężkim obrazie bądź książce. Są takie filmy, które nigdy mi się nie znudzą (jak choćby "Love Actually"). Obawiam się, że ani "Narzeczony" ani "Przypadkowy mąż" do tej kategorii nie należą. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...