Jeśli jest ciepły, letni dzień, słońce miło ogrzewa ramiona i głowę, promienie zaś odbijają się od zamkniętych powiek i trafiają na pobliski skwer to znaczy, że ja prawdopodobnie dokładnie, lecz zarazem flegmatycznie wyjmuję z mojej szafy pamiątki poprzednich upałów, słoności morza oraz leciutkiej, niczym ziarnko piasku, plaży.
Pakuję walizkę do samego dna. Jak zawsze klnę w duchu, iż już nic się tam nie zmieści, a potem dopakowuję kolejne zapomniane książki, buty na koturnie oraz tony kremów do opalania.
Tylko po to, by potem usłyszeć, że nawet w ciągu roku tyle nie przeczytałam. A w ogóle to jedziemy na bardzo skaliste wybrzeże, więc powinnam chodzić w trampkach lub lepiej boso. Słońce oczywiście tam nie może grzać bardziej niż u nas, a faktory, konsystencja i zapach są nieważne. Choćby były śliskie, przyjemne, tropikalne.
Zaginiony bagaż
Zapach jest przecież tak istotny.
Może właśnie to samo mleczko wklepuje w siebie zaginiona żona. Siedzi na opuszczonej, lecz bajecznie pięknej, plaży wyspy Vis i stara się przetrwać z małym dzieckiem. Nie dać się morzu, kamieniom, słońcu. I panice.
Chociaż nie. Ona przecież wszystko, co miała zostawiła w samochodzie: torebkę, komórkę, szminkę, męża.
To raczej ta kobieta na luksusowym jachcie u boku swego męża staruszka. Na pierwszy rzut oka - atrakcyjna czarna wdowa, bo która by chciała zamiast żoną być pielęgniarką?
To ona, przecież tak perwersyjnie opala się na greckim słońcu.
A może to mleczko po prostu istniało wcześniej? Wkradło się w świadomość ludzkości i zostało częścią jakiejś szerszej idei. Może używano go nawet do konserwacji ciała. Przecież teraz nawet na lotniskach uczą, że nasz byt jest naznaczony przez nowoczesne plagi. Skomplikowaną, niezrozumiałą, ale bardzo powabną konstelacyjność. I euforię spóźnienia.