Wyimaginujcie sobie taki oto obraz: młody człowiek, w samych tylko kąpielówkach wychodzi z wielkiego luksusowego hotelu, w jednej ręce trzyma ręcznik, w drugiej niewielką książkę w miękkiej okładce. Udaje się na brzeg morza, na piasku pozostawia swój ręcznik kąpielowy oraz klapki i z książką (sic!) udaje się do wody.
W tym miejscu w oczach wszystkich moli książkowych błysnęła iskra nienawiści i chęci zemsty, za tak bezmyślne i zarazem okrutne traktowanie słowa pisanego.
Ale oto nasz bohater, nic sobie nie robiąc z obserwujących go złych spojrzeń, najzwyczajniej w świecie kładzie się na tafli wody, która utrzymuje jego ciężar wyjątkowo łatwo i z książką w dłoniach dryfuje niczym delikatna, subtelna gondola.
Wyobraźcie sobie turkusowoniebieski zbiornik z wodą, zawsze ciepły, zawsze krystalicznie czysty, a w dodatku całkowicie bezpieczny - bo wolny od wszelkich groźnych bakterii (durów i innych) oraz nie pozwalający nikomu utonąć!
Toż to dziw nie z tego świata...
Absolutnie nie!
Udajmy się ok. 2,5 tysiąca kilometrów na południowy-wschód.
Nad najprawdziwsze, jedyne w swoim rodzaju Morze Martwe.
Podróżując z Jerozolimy w kierunku Morza Martwego otaczający nas krajobraz zmienia się bardzo radykalnie. Wyraźne, niekiedy zielone wzgórza zastępuje bardzo wysuszona i słoneczna pustynia. Inna niż Sahara, inna też niż jordańska Wadi Rum. Pustynia niezwykle ostra w swych kształtach, nieprzyjazna, surowa. Pustynia, która za chwilę ustępuje miejsca wielkiemu jarowi. W tym przeogromnym dole, ciągnącym się zapewne na dziesiątki, jeśli nie setki kilometrów, promienie słońca odbijają się od tafli turkusowej wody, iskrząc się srebrzyście. Przy brzegach tego przedziwnego zbiornika znajdują się krystalicznie białe kamienie, oślepiające swoją nieziemską poświatą wszystkich ciekawych gapiów.
Depresja gwarantowana
Wydawałoby się, że w tym nieco kosmicznym, a na pewno bajkowym, krajobrazie brakuje tylko jednego szczegółu. Że za chwilę, za moment, wyłoni się zza kolejnego zakrętu mała, prymitywna berberyjska wioska.
Nic bardziej mylnego.
Jadąc krętą drogą, omijając kolejne skały, naszym oczom ukazał się prawdziwy kurort. Wielkie hotele największych sieci, luksusowe butiki, czyste, nieskalne niczym chodniczki i niezwykle zagospodarowane plaże z wygodnymi leżakami, stoliczkami, parasolami. Cały ten przepych rozłożony na fantastycznym i zarazem futurystycznym pejzażu.
Chwilę później okazało się, że to miejsce ma też inne, dosyć ciekawe cechy. Przede wszystkim wszechobecny upał. Brak wiatru, a z racji gorąca także brak jakichkolwiek drzew, w których cieniu można by się schować.
Białe nadbrzeżne kamienie były w rzeczywistości wielkimi grudami soli. Soli, która parowała z wielkiego zbiornika wokół którego próbowało toczyć się jakieś, w miarę normalnie życie.
Sól sprawiała także, że powietrze było suche, jak wiór, a wszędzie czuło się charakterystyczną, mocną woń. Co ciekawe w tym dziwnym klimacie człowiekowi wcale upał tak strasznie nie doskwierał, a wręcz oddychało się bardzo lekko.
Być może z powodu zwiększonej zawartości tlenu w powietrzu z racji tego, że Morze Martwe położone jest aż 400 metrów poniżej poziomu morza , o którym to fakcie dowiedziałam się nieco później.
Czymże byłaby wyprawa nad Morze Martwe bez kąpieli w tym zbiorniku?
Trudno orzec. Chyba sprawiłaby, że cała podróż stałaby się bezcelowa.
Ja oczywiście nie oparłam się pokusie i zachęcona perspektywą potaplania się w czymkolwiek, co ma mniejszą temperaturę niż powietrze, wkroczyłam dzielnie do owego "morza".
Pierwsza niespodzianka dopadła mnie już gdy stopą dotknęłam tafli wody. Była gorąca, zbyt gorąca. Drugie zdumienie przyszło zaś z pierwszym krokiem. Stanęłam bowiem na czymś co konsystencją swą przypominało mniej więcej tysiąc rozbitych jajek kurzych.
Co więcej, im dalej wchodziłam w tę jajeczną zupę tym ciężej było iść!
Nagle okazało się, że całe ciało mam bardzo lekkie, niezwykle wyporne i wreszcie mogłam poczuć się, jak ten delikatny dryfujący na tafli jeziora nenufar...
Pomimo temperatury powietrza oscylującej w granicach 42 stopni, parującej soli wżerającej się w oczy i piekielnego szczypania malutkiego zadrapania na łydce wytrzymałam w tym niesamowitym zbiorniku prawie 40 minut.
Dla uspokojenia własnego sumienia dowiedziałam się po kąpieli, że nad Morzem Martwym zawsze jest tak ciepło, a stąpałam nie po jajkach, ale po kilogramach soli.
Shopping z żoną Lota
Odmłodzona o bez mała dziesięć lat, z piękną, gładką skórą, wyleczonymi schorzeniami (i szczypiącym zadrapaniem) udałam się jeszcze do jednego z luksusowych sklepików, które podziwiałam przy przyjeździe nad Morze Martwe. Większość z nich zaopatrywała rozlicznych turystów w kostiumy kąpielowe, ręczniki (materacy i kół ratunkowych nie było z wiadomych względów), ale także, co najważniejsze, w kosmetyki.
Kosmetyki znad Morza Martwego. Tak, to brzmi dumnie, pysznie, bardzo snobistycznie. Lecz tak naprawdę nie jest niczym niezwykłym. Dlaczego?
Po przeglądnięciu kilku sklepowych półek okazało się, że wszelkiej maści kremy, olejki, peelingi poza pięknymi opakowaniami mają także piękne ceny i śliczne ulotki w języku polskim.
I oczywiście, że są na nasz rynek też produkowane. Co więcej, w polskiej drogerii taki balsam, czy krem możemy zakupić o wiele taniej niż na miejscu.
Jednak niejedni się pokusili i kupili taką pamiątkę. Sama muszę przyznać, że i ja zakupiłam sobie kosmetyczny suwenir - sól do kąpieli, która jednak nie tylko nie posiadała ulotki w rodzimym języku, ale i kosztowała znacznie mniej niż w Polsce.
Rozczarowania niosą rozczarowania.
W drogerii spędziliśmy dobre 1,5 godziny i gdy wychodziłam nieco zmęczona wszechogarniającym przepychem nie od razu wzrok mój padł na Nią. Może to wina mej krótkowzroczności, bo przecież przewodniczka podkreślała kilka razy gdzie mamy się jej spodziewać. Może nieco stopiła się z otoczeniem, może....
W każdym razie stała tam. Wyprostowana niczym jakiś posąg. Niczym przysłowiowy słup soli.
Ona. Żona Lota. Zapatrzona wciąż w głębię która pochłonęła Sodomę.
Żałuję, że nie zdołałam jej uwiecznić. Gdy następnym razem wybiorę się nad Morze Martwe może jej przecież już nie być. Może wszystko zostanie jej wybaczone...
Żegnając wzrokiem Żonę Lota jednocześnie żegnałam się z tym niesamowitym morzem, które łamie wszystkie możliwe prawa. Nazywa się go morzem choć jest jeziorem. Mimo, że nie jest istotą - jest martwe i w dodatku, chociaż w swoich czeluściach skrywa biblijne miasta grzechu - Sodomę i Gomorę - to naprawdę trudno odmówić mu uroku!
---
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów własnych oraz z Wikimedia Commons
Ale się rozmarzyłam:))). Świetna relacja z podróży i wspaniałe zdjęcia. Dzięki!!
OdpowiedzUsuńI ja tam byłam i w solance się moczyłam;). Czy będą kolejne odcinki relacji:)?
OdpowiedzUsuńTam bym się nie utopił...ehhh...
OdpowiedzUsuńJa kupiłam sobie kosmetyki Ahava, które rzadko można znaleźć w Polsce. Byłam z nich bardzo zadowolona.
OdpowiedzUsuńKasandro_85, dziękuję za uznanie. Wczoraj pisząc tę relację w ogniu 21 stopniowego "upału" strasznie zatęskniłam i za tym morzem, i za tamtym klimatem. I nawet za tamtym upałem! Ech...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Izo, tęskni mi się za tą solanką bardzo :)
Chociaż trudno w to uwierzyć, ale po tym moczeniu się praktycznie zapomniałam na chwilę o bólu kręgosłupa. Moja mama pozbyła się bólu ścięgna w nodze. I to po 40 minutach! Nawet nie chcę myśleć, jakbyśmy się czuły po dłuższej posiadówie ;)
Ta relacja była ostatnią z Izraela - poprzednie możesz znaleźć klikając w tag "Z notatnika podróżnika". Następnym razem wrócę może do Grecji, może do Turcji, a może do mojego kochanego Egiptu...
Pozdrawiam :)
Pisanyinaczej, niemożność utopienia się jest gwarantowana w cenie wycieczki ;) Pozdrawiam :)
Nutto, w sklepie, który odwiedziłam były w większości kosmetyki produkowane na nasz rynek. Niestety miałam zbyt mało czasu na jakieś większe rozeznanie. Jednakże z mojej soli do kąpieli również byłam bardzo zadowolona.
Myślę, że od czasu mojej wizyty mogło się dużo pozmieniać - podróż swą odbyłam wszak w 2008 roku, więc prawie 3 lata temu!
Oj chciało by się wrócić ;)
Pozdrawiam :)