sobota, 6 czerwca 2015

Miasto tysiąca minaretów. Spacer ostatni.

Początkowo kolonia grecka, później jedna z pereł Cesarstwa Rzymskiego i wreszcie stolica Cesarstwa Wschodniorzymskiego i Cesarstwa Łacińskiego, od XIV wieku została brutalnie obdarta z europejskich korzeni za sprawą najazdu Turków Osmańskich. Od 1453 roku stała się stolicą Imperium Osmańskiego, a ten sam rok uznaje się za cezurę w dziejach Europy, datę końcową epoki średniowiecza i zarazem początek renesansu. Dziś już nie będący stolicą, położony na terenach okalających Cieśninę Bosfor i łączących Morze Czarne z Morzem Marmara, Stambuł tkwi w konflikcie wewnętrznym pomiędzy Europą i Azją. Ku jakiej przyszłości rozpocznie swój marsz?

Źródło


Zwarcie szeregów

Zaczęłyśmy od mocnej tureckiej kawy (moc esencji herbaty wypitej podczas śniadania nieco w mych żyłach stężała) w przypadkowo znalezionej kafejce. A musicie wiedzieć, że do kawiarni w centrum Stambułu wcale nie tak łatwo było trafić. Nie posiadały one wówczas (nie wiem, jak jest teraz, moja przygoda miała miejsce w 2004 r.) żadnych ogródków, napisy głosiły swoje prawdy w mało przyjaznym dla turystów języku tureckim. Dopiero prośba o pomoc skierowana w stronę uroczej miejscowej dziewczyny opłaciła się i oto siedziałyśmy na ostatnim piętrze niewysokiej kamienicy podziwiając widok na turecką ulicę, raczyłyśmy się kawą, za wszelką cenę starając się unikać nachalnych męskich spojrzeń z sąsiednich stolików.

Po sporej dawce kofeiny wybrałyśmy się do dzielnicy handlowej. Jak wiadomo zakupy w kraju takim jak Turcja to cały rytuał. Należy mieć dużo czasu, najlepiej od razu wiedzieć, co chcemy nabyć, za jaką cenę i oczywiście targować się. Nie wystarczy jak mantrę podawać ciągle jedną cenę, trzeba ją troszkę podwyższyć by mieć finalnie z czego zejść, a grzecznie potakiwać po prostu się nie opłaca - ze złośliwości (nie z chytrości, czy sprytu) sprzedawca sprzeda nam produkt po mocno zawyżonej cenie.

Nie warto zostawiać pożądanego towaru w nadziei, że możemy ten produkt kupić dnia następnego. Sprzedawca widząc nasze zainteresowanie, pielgrzymowanie do jego sklepu, specjalnie wywinduje cenę i nie spuści jej choćby się waliło i paliło.

Poza targowaniem należy pamiętać też o tym, że bądź co bądź jesteśmy w kraju bardziej muzułmańskim, o odmiennej kulturze i tradycjach. Nie polecam zatem wchodzenia do sklepów w dzielnicach typowo muzułmańskich w niekompletnym lub nazbyt wyciętym stroju. Nie polecam też wierzenia w każde słowo sprzedawcy - pamiętajmy, że on chce sprzedać towar i tylko na tym mu zależy (a wmawiać mogą nam różne rzeczy - od naginania pochodzenia produktu, oszukiwaniu co do materiału, z którego jest zrobiony, aż po najrozmaitsze chwyty marketingowe). Zapewniam Was, że wszystkie te problemy odczułam na własnej skórze.

Źródło

Ostatnie badania pokazały, iż kupujący, który dotyka towaru chętniej go kupuje. W stambulskich sklepach takie testy powinny być przeprowadzone w innej konfiguracji. Należałoby bowiem zbadać, ilu kupujących nabywa towar, jeżeli to sprzedawca ich dotyka!

Kupowanie jako sztuka kompromisu

Historia ma swój początek w pewnej zgubie. Bo rodzicielka moja, będąc na wczasach w dawnym Kraju Rad, uroczej, czarnomorskiej Bułgarii, na pięknej piaszczystej plaży w palącym słońcu poczuła jakiś brak. Otworzyła szeroko oczy leżąc na leżaku i zlustrowała otaczający ją krajobraz. Na pierwszy rzut oka poczuła, że wszystko jest na swoim miejscu - gorący piasek, delikatnie falujące morze, obok ja zajmująca się książką, w oddali podupadająca letnia willa dawnego dyktatora Żiwkowa. Z zastanowieniem potarła ucho. Nie było na nim kolczyka. A przecież z pewnością rano go zakładała. Poszukiwania nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Przeszukana ziarenko po ziarenku plaża, przedeptana na dziesiątą stronę droga do pensjonatu i przewrócenie całej zawartości pokoju, który wspólnie zajmowałyśmy wskazywał tylko na jedno - kolczyk zaginął.

Nic więc dziwnego, że moja rodzicielka będąc na wycieczce w mieście położonym na styku Europy i Azji, łączącym w sobie elementy europejskiej przedsiębiorczości i azjatyckiej swawoli, a przy tym będącym niejako mekką handlu, nie mogła nie wykorzystać takiej okazji!

Do jubilera zaprowadziła nas przewodniczka. Szczupła, wysoka dziewczyna, ale jak na Rosjankę miała bardzo ciemne włosy i była naprawdę nowocześnie ubrana - długa wzorzysta spódnica, eleganckie sandałki, bluzka bez rękawów. Przedstawiła się jako Miranda (imię, jak to imię było mało rosyjskie i przywodziło na myśl echa "Seksu w wielkim mieście"), lecz dla nas do końca pobytu pozostała Mirindą.

Miranda sprawnie poruszała się pomiędzy stambulskimi uliczkami i zaułkami. Gdybym dzisiaj miała powtórzyć drogę, jaką szłyśmy to pewnie bym się zgubiła. Zakład jubilerski prowadziła cała rodzina. Przechodził z ojca na syna, a na miejscu obecni byli chyba wszyscy żyjący męscy przedstawiciele rodu oraz na oko jeszcze paru znajomych.

Zaczęli swój odwieczny handlowy rytuał od wybadania gustów klientów. Pozwolili przez jakiś czas spokojnie poprzyglądać się zawartościom gablot. Potem ruszyli do ataku. Zasypywali nas najróżniejszymi błyskotkami, podkreślając oczywiście urodę tych najdroższych i bagatelizując niezwykłość tych najtańszych. W końcu, dzięki wrodzonemu uporowi, udało się nam ograniczyć lawinę towaru, jakim nas zasypywali tylko do tego pożądanego, do kolczyków.

Bardzo zniesmaczeni panowie, poczęli skupiać się na opisywaniu pięknych wiszących i kosztownych świecidełek, które nadawały by się na pewno na bal u sułtana, lecz niekoniecznie na codzienne użytkowanie. Co ważne jednak, nie podawali ceny towaru, który nam pokazywali. Nie z zapominalstwa czy zaaferowania, a z czystej przebiegłości. Badali bowiem poziom naszego zainteresowania produktem. Wedle ich sztuki handlowej, przyjmuje się, iż jeżeli klient zapyta o cenę to przepadł. Pragnie tego dobra i musi, po prostu musi podjąć negocjacje. I nie chodzi nawet o efekt finalny, o to, że za towar zapłaci mało lub dużo, nie, sprzedawcy nie zawsze zależy na dobrym utargu, co na dobrych negocjacjach. I tak najbardziej uparci, zdolni negocjatorzy zyskują, a ci, którym nie w smak targowanie mogą nie tylko stracić finansowo, lecz przede wszystkim zniechęcić do siebie sprzedawcę, który w takim wypadku... towaru w ogóle nie sprzeda!

Co sprytniejsi sprzedawcy, zwyczajem znanym z Zachodu, łapią jednak (zwłaszcza turystów) na wysoką cenę i odpuszczają sobie targowanie. Uważać zatem należy podwójnie, bo nie podejmowanie negocjacji może dla nas skończyć się tym, iż albo przepłacimy albo nie dostaniemy upragnionego towaru. Cóż, co kraj to obyczaj!

Źródło
Wracając jednak do stambulskiego jubilera to moja rodzicielka należy do zdolnych negocjatorów. Upartych, można nawet powiedzieć upierdliwych, znających swoją wartość i co najważniejsze wartość towaru, który chcą kupić. Rodzicielka moja zatem zaczęła kręcić nosem, że nic jej się nie podoba, że nie ma tu tego, czego szukała. W tym momencie rola się nieco odwróciła, bo oto sprzedawca zaczął ją zachęcać, przebierać w kolczykach, wyciągać nowe spod lady.

Mama, mając w myślach te tysiące nieodwiedzonych jeszcze sklepów, umiarkowanie zainteresowała się jednymi, całkiem przyjemnymi złotymi kolczykami z diamencikiem w środku. Jubiler niezwykle się ucieszył. Począł rozpinać rzeczone kolczyki i odgarniać włosy mej rodzicielki w celu osobistego ich założenia i zaprezentowania. Przy okazji oczywiście nie powstrzymał się od delikatnego smyrnięcia ucha swej klientki. Rodzicielka bardzo zniesmaczona, skonfundowana i zaskoczona prawie by kolczyków nie kupiła z uwagi na ten śmiały gest, bądź co bądź niezbyt urokliwego sprzedawcy o niepełnym komplecie uzębienia. Wrodzony upór, który ja także posiadam, spowodował jednak, że szybko wyrwała sprzedawcy drugiego kolczyka, samodzielnie go założyła, chwilę podyskutowała na temat ceny (bezwzględnie jednak obstając przy swoim) i wyszła jako szczęśliwa posiadaczka dwóch złotych kolczyków.

Na marginesie jedynie dodam, że jeden z kolczyków zaginął w tajemniczych okolicznościach w innym dalekim kraju o przedziwnych zwyczajach zakupowych, a drugi oddany z dużą ilością podobnej biżuterii do zezłomowania okazał się nie złoty, a pozłacany i nie z diamentem, a z cyrkonią! Ach, Ci sprzedawcy!

From Stambul with love...

Prosto ze sklepu jubilerskiego Miranda prowadziła nas dalej przez niewielkie uliczki w poszukiwaniu dalszych produktów pierwszej potrzeby. W podróży tej towarzyszyła nam jeszcze jedna uczestniczka tej wycieczki, która zdała się na wiedzę Mirandy, pozostali zaś ludzie sami postanowili podbijać handlowe dzielnice Stambułu. Towarzyszka nasza okazała się Ukrainką o imieniu Julia, ubraną w ciemnozielone rybaczki z kieszeniami oraz elegancką bluzkę w panterkę, z którym to ubiorem jej rudy kolor włosów niezbyt ładnie korespondował. Po dłużej rozmowie okazało się, że Julia jest prawniczką w Lwowie, lecz jej rodzinie żyje się na tyle biednie, iż z wczasów w Bułgarii to ona została wydelegowana na wycieczkę do Stambułu w celu zrobienia zakupów życia dla każdego członka rodziny znajdującego się na urlopie oraz tych, którzy pozostali na Ukrainie. Z tego obowiązku Julia wywiązywała się początkowo przeciętnie.

Miranda poprowadziła nas do opuszczonego częściowo pasażu, który żadna normalna inspekcja budowlana nie powinna dopuścić do użytku. Z lekkim zaniepokojeniem wspinałyśmy się po surowych, betonowych schodach, z których wystawały rozmaite kable i zbrojenia. Stanęłyśmy nagle przed przeszkloną witryną, w całości zasłoniętą czarnymi płachtami. Miranda zapukała, a drzwi otworzył Turek, który zanim nas wpuścił odbył krótką, acz ożywczą pogawędkę z Mirandą, rozglądnął się na boki i uchylił szerzej szklane drzwi. W środku zastałyśmy prawdziwy magazyn, pełen pudeł, pudełeczek, folii i podejrzliwych Turków.

Nie, nie kupowałyśmy żadnych niedozwolonych substancji. Tak odbywały się tylko zakupy markowych perfum. Wiem, że poddacie w wątpliwość faktyczną markę tychże perfum, ale dokładnie sprawdziłam i zbadałam każde opakowanie. Nie wiem skąd Turcy, schowani w tak przedziwnym miejscu tyleż perfum i to po tak niskich cenach. Z pewnością sklepik był podejrzany, a przecież wydawali nawet paragony! By uniknąć przedziwnych spojrzeń miejscowych wybrałyśmy po jednym flakoniku - ja majestatyczne Givenchy Very Irresistible, a moja rodzicielka Cacharel Noa.
Julia jednak nie odczuwała zbyt dużych skrupułów. Zabrała cały karton, który ledwo była w stanie udźwignąć, a gdy wyszłyśmy ze sklepu wyciągnęła ogromną torbę z ceraty (taką samą zabierałyśmy z babcią w początku lat '90 nad morze!) i poczęła ładować do niej swoje nabytki.

Źródło


Zaczęłyśmy się wobec tego rozglądać po okolicznych kramach, licznie wystawionych na stambulskich traktach. Ileż tam było różności. Ile wspaniałości. Tysiące błyskotek, biżuterii, breloków, zawieszek. Wszystko oczywiście na szczęście! A głównym motywem tureckim przynoszącym pomyślność jest nic innego, jak oko proroka.

To niebieściutkie oko, które spotkamy w Turcji wszędzie - od kramów z drobiazgami po taksówki, autobusy, sklepy, domy mieszkalne - ma na celu chronić jego posiadacza przed złym urokiem. Działa to mniej więcej tak, jak nasz przesąd odpukiwania w niemalowane lub plucia trzy razy za lewe ramię - jeżeli kogoś spotka coś dobrego, to świadkowie tego wydarzenia zazwyczaj wymawiają niczym zaklęcie: "chroń go przed złym okiem". I to niebieskie oczko znajdujące się wszędzie, pod różną postacią, ma chronić, a gdy upadnie nam na podłogę i pęknie oznacza to, iż spełniło swoją powinność - ochroniło nas przed prawdziwie złą klątwą. Wtedy musimy szybko zaopatrzyć się w nowy amulet, bo przecież pozbyliśmy się ochrony.

Znając te różne przesądy i wiedząc, że lepiej amulet mieć niż nie mieć (a nuż zadziała!) skierowałam swe kroki do najbardziej zachęcającego stoiska. I odkryłam tam prawdziwe 2 w 1. Słonik z podniesioną trąbą ozdobiony oczami proroka! Radosna zakupiłam to odkrycie (był niebieski, zatem korespondował z kolorem mych ścian w pokoju!). Odchodząc od stoiska przyglądnęłam się mu jednak dokładniej. Z tyłu, na brzuszku słonia widniał malutki napis: "Made in China"....

Prawdziwie egzotyczny to amulet - turecko - chiński pomyślałam zbliżając się do naszej grupki.

- Chodźmy dalej - oznajmiła Julia po zapakowaniu wszystkich zdobyczy - Obiecałam córce kupić jeansy.

Latające dywany i gołębie nieloty.

Jeansy musiały poczekać. Miranda stwierdziła bowiem, że spełni nieco swą powinność przewodnika, a przy okazji zarobi coś niecoś na procencik i zabrała nas do sklepu z dywanami. Oczywiście nikt nie wyraził chęci kupna dywanu, nawet nikt na ten temat nic nie wspomniał, ale wchodząc do sklepu Julia się już zapaliła, stwierdzając, że może znajdzie jakiś, który powiesi na ścianie!

Zniknęła zatem w czeluściach sklepu od podłóg po sufity obwieszonego dywanami najróżniejszych wzorów i faktur, porzucając uprzednio swoją torbę pełną perfum na środku przejścia. Na placu boju, chcąc nie chcąc zostałyśmy w trójkę wraz ze sprzedawcą. Właściciel sklepu miał bardzo ciemną karnację, potęgowaną jeszcze mrocznością pełnego dywanów sklepu, gdzie mało docierało światła. Zaprosił nas uroczyście na małe śmieszne pufki, na których z ulgą zasiadłyśmy i począł przygotowywać w małym czajniczku (jakże rozkosznie mosiężnym i starym) specjalnie dla nas gorący czaj na ochłodę. Dostałyśmy go w malutkich filigranowych filiżaneczkach, mocny jak dziesięć podwójnych espresso. Pierwsze obawy, czy w ogóle można to wypić i czy to nie jakieś podejrzane zioło (nie ma to jak polskie zaufanie) rozwiała Miranda, która wytłumaczyła nam, że to herbata i że niegrzecznym będzie jej nie tyle nie skosztować, co nie wypić całej. Gorąca, mocna herbata w upał, w dywanowy sklepie to magiczny napój, który rozprasza wszelkie zmęczenie.

Gdy delektowałyśmy się herbatą w tym zaczarowanym miejscu sprzedawca począł prezentować nam swoje skarby. Moja rodzicielka była do pewnego momentu oszołomiona tą prezentacją, ale już pod koniec, gdy zobaczyła prawdziwie puchaty, pięknie tkany turecki dywan omal, omal go nie kupiła. Powstrzymały ją tylko dwie okoliczności - iż dywan był ogromny i nie zmieściłby się do żadnego z pomieszczeń w naszym mieszkanku oraz że był naprawdę ciężki, a do miejsca wczasowania miałyśmy dojechać autokarem, do którego trzeba było jeszcze jakoś dojść ze sklepu. Koniec zakupów sygnalizowały puste filiżaneczki po herbacie, zawiedziona mina sprzedawcy, zmieszanie Mirandy, która nas do sklepu przywiodła oraz Julia wyłaniająca się z czeluści sklepu i żądająca jeansów.

Źródło

Po drodze do hotelu odwiedziłyśmy jeszcze sklep z futrami (jeżeli chcecie doświadczyć niezapomnianego wrażenia to zmierzcie futro z norek w lecie!), gdzie cały rytuał ze sklepu z dywanami powtórzył się i sklep z wyrobami jeansowymi, w którym Julia wreszcie zaopatrzyła się w spodnie (a my przy okazji w rybaczki oraz sukienki, które mamy do dzisiaj w idealnym stanie! pomimo upływu 11 lat!). Na koniec usiadłyśmy z rodzicielką w kawiarni na wolnym powietrzu (okazało się, że jednak jakieś w Stambule istnieją), już same, bo Miranda z Julią pobiegły na podbój sklepów AGD i innych. Siedząc na krzesełkach, obładowane siatkami z każdej strony i delektując się mrożoną kawą zauważyłyśmy przedziwne zjawiska. Były to najdziwniejsze gołębie, jakie w życiu widziałam. Przypominały opierzone kulki, miały niezwykle długie pióra, które przy ich łapkach tworzyły niezapomniane skarpetki. I co najdziwniejsze nie latały, nie potrafiły nawet za bardzo wyskoczyć na krzesło, czy wyższy murek. Mieszkały w klatkach tuż obok kawiarni i stanowiły nie lada atrakcję. (Potem oczywiście dowiedziałam się, że nie latały prawdopodobnie dlatego, iż właściciele podcięli im skrzydełka - piekielne okrucieństwo! Ale na tamten moment były magiczne jak cały Stambuł)

Epilog z sokowirówką

Ledwo zdążyłyśmy na autobus mający przetransportować nas z fascynującego Stambułu do bułgarskiego Primorska. Wbiegłyśmy jako praktycznie ostatnie na schodki prowadzące do autobusu. Wszyscy już siedzieli na miejscach, ale na szczęście miejsc nie zabrakło. Gorzej było z miejscem na bagaż nad siedzeniem - w całym autobusie poupychane były buty, torebki, ciuchy, kartony perfum, papierosów, a także miksery, żelazka, odkurzacze! Siedząca w pobliżu Julia zagadnęła do nas z uśmiechem trzymając w ręku wielkie pudło, które nie zmieściło się już nigdzie. Jak się okazało kupiła sokowirówkę. Wcale tego nie planowała, tak jakoś wyszło. Rodzina jednak na pewno się ucieszy!

Żródło

Poprzednie spacery po Stambule:

2 komentarze:

  1. Nie miałam pojęcia, że jeśli nie umiesz się targowac, to sprzedawca może w ogóle nie chciec sprzedac towaru :D. Uwielbiam czytanie o podróżach, zawsze czegoś nowego można się dowiedziec :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tylko nie sprzeda, ale można za to dostać po głowie (w przenośni i dosłownie!).

      Cieszę się, że lubisz czytać o podróżach, bo będę się starała rozszerzać cykl o moje kolejne wyprawy. Na razie mam ich do opisania bardzo dużo :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...