wtorek, 5 lipca 2016

Knedliczki w sosie własnym. "Zrób sobie raj" Mariusz Szczygieł

Pierwsze skojarzenie?
Lentilki, które w każdą niedzielę z nabożnością przynosiła mi ciocia.
Drugie?
Smażony syr na postoju podczas podróży w austriackie Alpy.

Trzecie - niezbyt miłe.
Kobieta zastawiająca swoją tuszą wejście do toalety i żądająca wyliczonej kwoty 1 euro, podczas gdy cała kolejka turystów wraz z dziećmi zmierzających wtenczas do Hiszpanii miała jedynie niedrobne banknoty.

Czwarte - szalone.
Poszukiwanie Tesco w Ostravie i zbłądzenie w szare dzielnice usłane blokowiskami i fabrykami.

Przepraszam za jakość zdjęć. Robione były nie lodówką, ale w trakcie obróbki i publikacji zatraciły się.

Nie mam ani dobrych ani złych skojarzeń z Czechami. I to zarówno z krajem, państwowościa powstałą z niedawnego rozłamu, jak również z ludźmi tam żyjącymi. Mogę nawet stwierdzić, że chyba traktuję ich jako niegroźnych, pozytywnych szaleńców, co wcale nie ma być obraźliwe.

Owszem, wiele zachowań, poglądów i przekonań jest tak różnych od moich, że czasami nie mieszczą mi się w głowie.

A Mariusz Szczygieł dobitnie uświadomił mi, jak dużo ich jest!

I to już nawet nie chodzi o instalacje artystyczne przedstawiające wydalanie na mapę państwa. To całokształt przedziwnych, a powszechnie tolerowanych w Czechach przypadków różnej maści.

Tłuczcie się więc garnki

Bo weźmy chociażby takie pogrzeby. Dla osoby wierzącej pogrzeb jest jedną z ceremonii pozwalających bliskim na pożegnanie zmarłego, na modlitwę za jego duszę. Dla niewierzących pogrzeb nadal stanowić może ostatnie pożegnanie, a nade wszystko ukojenie. Ksiądz nie jest potrzebny do tego, aby uzyskać spokój i pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby. Na pewno pomaga w tym jednak ten pogrzebowy rytuał. Stanowi bowiem swoistego rodzaju punkt od którego możemy zacząć życie bez tej bliskiej nam osoby. Nie wyobrażam sobie, dlaczego ktoś chciałby rezygnować z pogrzebu, zwłaszcza, iż po takich ceremoniach zawsze czułam ulgę. 

A jednak Czesi rezygnują z pogrzebów. Nie odbierają często ciał bliskich z kostnic. Nie żegnają się z nimi. I cały czas, czytając o tym, miałam nieodparte wrażenie, że oni się chyba boją. Boją się wsadzić ukochane osoby do grobu, przysypać je ziemią, bo przecież nie wierzą w to, że one po śmierci nadal gdzieś istnieją. Są ateistami, a więc nie dają sobie szansy poczuć nawet jakąś nutkę nadziei, że babcia przyjdzie we śnie mówiąc, iż teraz to jej lepiej, czy o 3:30 obudzi ich odgłos tłuczących się garnków.

I coś jest smutnego w tych czeskich zachowaniach, chociaż nie potrafiłam za bardzo wyłapać, co konkretnie. 
Ale szybko o tym smutku się zapomina.

Zwłaszcza, gdy spotyka się z Egonem Bondym.

Wymyślmy sobie artystę

Pan Zbynek Fiszer. Syn czeskich młynarzy. Żebrak. Miłośnik marksizmu. Filozof. Poeta należący do nurtu fekalizmu. Agent służby bezpieczeństwa. Zmarł tak, jak żył - nagle, niespodziewanie, przez własną nieuwagę, ale kompletnie nieszablonowo. Zasnął w Panu. Pokój jego duszy.

Tak mogłoby wyglądać wspomnienie o Egonie Bondym, gdyby był Polakiem. Ale nie był.
Dlatego zamiast tego w sieci pojawił się artykuł "Śmiertelny papieros w łóżku Bondy'ego", który powiązany był z linkami będącymi jednocześnie reklamą internetowych sklepów z łóżkami, bo Egon Bondy vel Zbynek Fiszer zasnął, może i w Panu, ale przede wszystkim w łóżku z zapalonym papierosem. A niektórzy jego rodacy byli w dodatku przekonani, że ta postać... nie istnieje. 

Egon Bondy, jak żywy, z krwi i kości, mógłby obdarować kilka lub nawet kilkanaście osób swoim bujnym życiorysem. Zresztą wszyscy pojawiający się w "Zrób sobie raj" Czesi są równie fascynujący. Helena Stachova, de domo Teigova, tłumaczka literatury polskiej, której matka (Helena Teigova starsza) była... tłumaczką literatury polskiej! Jan Saudek, fotograf czeski, który sam tak siebie nazywa, choćby na swojej wizytówce i w którego istnienie w czasach komunizmu władze zaprzeczały. Sara Saudkova, która chociaż żoną Jana nie jest nosi jego nazwisko, a po jakimś czasie żyje już nie z Janem, lecz z jego synem - Samuelem i jest całkiem dobrą fotografką. Lena Reinerova, ostatnia niemieckojęzyczna pisarka Pragi. Dominik Hasek, czeski hokejowy Dominator, który powstrzymał strzały Rosjan i Jaromir Jagr, prawoskrzydłowy ze znaczącym numerem 68 na plecach. Oboje tylko w Czechach mogli zostać upamiętnieni w taki świetny sposób - unieśmiertelniono ich bowiem w prawdziwej czeskiej operze o hokeju wystawianej w Teatrze Narodowym w Pradze.

Mariusz Szczygieł nie poznaje nas jedynie z samymi czeskimi sławami i gwiazdami. Nie idziemy z nim na celebrycką ściankę, aby porobić zdjęcia tym największym, najwspanialszym, najbardziej cenionym. Bo bohaterem u Szczygła może być każdy. Nawet zwyczajny weterynarz, który wyciąga kleszcza psu i jednocześnie zastanawia się, co Czech mówi, kiedy robi znak krzyża. Niestety nie ma pojęcia, co się mówi, więc szybko do historii włącza się znajdująca się w poczekalni pani oraz jej koleżanka ze Smichova - ale bezskutecznie. Bohaterem jest też blondynka z autobusu z dużym krzyżem u szyi, której koleżanka dziwi się, jak można trupa tak nosić.

Co nam jednak mówią bohaterowie "Zrób sobie raj"?

Niedoprawiony knedliczek

Czesi wyłaniający się z reportaży Mariusza Szczygła opowiadają nam prawdziwą historię o swoim kraju. Kraju, w którym ksiądz chrzczący pięcioro dzieci rocznie ma szczególnie dużo pracy tylko dlatego "bo jest znany". Kraju, gdzie duma narodowa jest czymś nienaturalnym i wyśmiewanym, chociaż o historii (zwłaszcza tej szczególnie bolesnej) pamiętają na swój sposób i nawet wydarzenia sierpnia 1968 roku nazywają po prostu "polską okupacją". Kraju, w którym Kościół musi się reklamować, aby przyciągnąć do siebie jakichkolwiek wiernych, gdzie biskupi wychodzą na ulice i udzielają niekiedy prawdziwie skandalizujących wywiadów. 

A przecież w tym samym kraju działał tajny Kościół, do którego należało kilkadziesiąt tysięcy wiernych! Skąd więc takie odejście Czechów od Kościoła? Mariusz Szczygieł upatruje genezy takiego nastawienia Czechów do Kościoła, jeszcze w czasach Jana Husa. Później było już tylko gorzej. Ucisk monarchii austro-węgierskiej, w której cesarz utożsamiany był niejako z katolicyzmem, nawracanie protestantów przez jezuitów, powstanie przeciw cesarzowi i proklamowanie Kościoła czechosłowackiego. A na końcu jeszcze komunizm, wyroki dla księży i drugi tajny kościół Davidkovy - tępiony rzez Watykan. Nikt Czechom nie pomagał w zachowaniu wiary i jej rozwijaniu. Inaczej niż w Polsce religia nie była dla nich oparciem w trudnych czasach, bo to katolicyzm utożsamiany był z tymi trudnymi czasami.

Ale czy Czesi w ogóle nie wierzą? Trudno odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. W coś tam wierzą, coś wyznają, czegoś poszukują. Niektórzy widzą znaki, inni polegają na horoskopach, jeszcze inni medytują, używają wahadła, polegają na karmie. Duchowość zatem jest w jakimś stopniu w Czechach obecna.

Guma rozpuszczalna

I ja zazdroszczę troszkę Czechom tego, że potrafią wyrazić swoje zdanie. Są szczerzy do bólu, nie robią nic na pokaz i niczego nie udają. 



Rozważmy taką oto sytuację. Niedziela, czyli dzień święty, który należy święcić i pójść do kościoła na mszę świętą. Jeśli w kościele jest nudno, kazanie nie przemawia do wiernych, ksiądz popada w tony podniosłe i patetyczne to Czech z takiej mszy wyjdzie (o ile w ogóle na nią przyjdzie) i już nigdy nie wróci. A Polak? Polak będzie siedział w ławce, ziewał, patrzył po suficie, liczył kwadraty na posadzce, obserwował ludzi wokół, zastanawiał się co jutro zje na obiad i co powinien kupić żonie z okazji urodzin i rozmyślać o tym, co tam jutro znowu powinien zrobić w pracy. Ale Polak będzie siedział w kościele, wróci do niego też za tydzień, a może jeszcze wcześniej, jeśli po drodze będzie jakieś Trzech Króli, czy inne Boże Ciało. I dlaczego właściwie powinniśmy siedzieć w tym kościele, zgadzać się na to mówienie o niczym, nudzić się i słuchać czegoś co nas nie interesuje? Nie mam pojęcia. Sama zresztą wychodzę z założenia, że parafię mogę mieć tam gdzie chcę i bez skrępowania wybieram kościoły i księży, którzy nie nudzą i nie ględzą. 

Takie myśli budzi w czytelniku "Zrób sobie raj". Bo z jednej strony troszkę oburzamy się, że Czesi tacy i owacy, ale przecież im tak w głębi duszy zazdrościmy. No ja może nie zazdroszczę, bo widzę pewne zgrzyty w ich mentalności, ale z pewnością podziwiam ich.

Tym bardziej cieszę się, że Mariusz Szczygieł mi ich przedstawił, zaprosił do domu, a potem jeszcze wziął mnie na rewizytę. Wcale nie musiałam odkryć w sobie Czechofilki, żeby ta nasza (jakże krótka!) wycieczka po czeskich umysłach i sercach podobała mi się. Może stało się nawet tak, że troszkę Czechów polubiłam. Nie chciałam bowiem opuszczać tego niewielkiego kraju, który nie ma dostępu do morza, ale ma jedynego w swoim rodzaju składanego Chrystusa Davida Cerny'ego, jako dzieło kultury i wracać do mojej ojczyzny nad Wisłą, do tej pamięci i grobów. 

Ale też, jak Mariusz Szczygieł, nie lubię gumowych książek. 
Są mocno ciężkostrawne przy przypadkowym połknięciu!

Ocena: 5/6

6 komentarzy:

  1. To chyba jednak nie dla mnie :)

    Buziaczki! ♥
    Zapraszam do nas :)
    rodzinne-czytanie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też im nie zazdroszczę. Są narodem pod wieloma względami fascynującym, wyzwolonym, śmiałym, mają wspaniałą kulturę, literaturę, kinematografię, ale... są trochę zamknięci. Nieufni. Nie zawsze wypadają korzystnie przy bliższym poznaniu. Ale oczywiście najgorsze to uogólniać :). Są różni ludzie, są różni Czesi. A historie Mariusza Szczygła są oczywiście prawdziwe, i to jest to dobre oblicze Czechów, które lubię (z wyjątkiem tego momentami już zbyt luźnego, aroganckiego, z lekka wrogiego podejścia do religii i tych historii o nieodbieraniu krewnych z krematoriów, ale nie potępiam, myślę, że trochę rozumiem, i współczuję).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie, wydaje mi się, że zbyt często uogólniamy. Oczywiście nie da się poznać wszystkich Czechów i pewnie wśród nich znajdziemy zarówno zagorzałych katolików (zapewne w mniejszości), jak i całkowicie otwartych, ufnych i towarzyskich.
      Dla mnie to spojrzenie Mariusza Szczygła było lekkim szokiem. Coś tam słyszałam o Czechach, tak jak wspomniałam traktowałam ich, jak takich "pozytywnych wariatów", ale jakże mało wiedziałam!

      Usuń
  3. A propos lentilków: jak byłam mała to komuś się pod klatką rozsypały właśnie lentilki. No i ktoś inny zaproponował, żebyśmy je "uratowali", bo to jeszcze dobre lentilki. No bo jakie dziecko słyszało o bakteriach? Wyjedliśmy wszystkie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha :) Lentilki przecież nie mogły się zmarnować! U mnie taka sztuka pewnie nie udałaby się, bo zawsze mnie pilnowały mama lub babcia. Chociaż kiedyś znalazłam na ulicy zagubioną maskotkę, którą przytuliłam, nie dałam sobie zabrać i mam do dzisiaj (mama po długich pertraktacjach zapakowała ją w reklamówkę, a w domu z 3 razy wyprała).

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...