W dodatku, jak na złość, jeden z moich dwóch najulubieńszych ostatnio reżyserów filmowych pochodzi z autonomicznego hiszpańskiego regionu Kastylia-La Mancha i ostatnio niefortunnie spłodził film, który oczywiście musiałam oglądnąć (by mych katuszy nie stało się za dość to muszę jeszcze przyznać się, że mój drugi najulubieńszy reżyser, chociaż nie jest pochodzenia hiszpańskiego to i tak nie pozostaje bez winy, gdyż podręczył mnie poważnie swoim ostatnim dziełem o wdzięcznym tytule "Vicky Christina Barcelona"!).
Ale wróćmy do człowieka, w którego żyłach płynie najprawdopodobniej krew conquistadorów, sam wszak podbił już dwukrotnie amerykański filmowy dreamland.
Pedro Almodóvar nie rozpieszcza zbytnio swoich fanów (a właściwie chyba przede wszystkim fanek), gdyż obecnie tworzone przez niego dzieła pojawiają się na ekranach kin, z wydawałoby się przemyślaną precyzją, co 2-3 lata, a mając na uwadze lata '80 kiedy to nowe almodovarowskie filmy ukazywały się praktycznie co roku, mamy chyba prawo czuć rozczarowanie. Jednak ja, muszę przyznać, nie czuję.
Na najnowsze dzieło hiszpańskiego mistrza czekałam od "Volvera", zatem całe 3 lata. I doczekałam się, tylko teraz nieśmiało zastanawiam się, czy było warto...
"Przerwane objęcia" to kolejne zetknięcie się z miłością. Chyba przywykłam już, że zawsze u Almodóvara miłość jest obecna, chociaż pod różnymi postaciami. I tutaj też jest, ale pod postacią najzwyklejszą, jaką możemy sobie wyobrazić.
Mężczyzna i kobieta. Zaskakujące poznanie się, dziwna fascynacja. Trzask, prask. I uczucie.
Piękne? Byłoby, gdyby nie drugi mężczyzna, od którego praktycznie zależna jest owa kobieta.
W całą historię wplątana jest też cała masa innych postaci, które w mniejszym lub większym stopniu ingerują w życie tego trójkąta damsko-męskiego.
Wiadomo, że z tak klasycznej sytuacji wyjść jest kilka, ale żadne z nich nie zadowoli całej trójki bohaterów. Dlatego bardzo się oni miotają, martwią, przeżywają. Może nawet troszkę za bardzo.
Zakończenie zaś tak żenująco przewidywalne i mnie niestety rozczarowujące, bo można było wplątać tam jeszcze jakieś intrygi, wszak tego spodziewałam się po Panu Pedro. Dostałam natomiast ciekawą historię, intrygującą opowieść, ale w konkluzji pozbawioną zaskakującej puenty scalającej wszystkie wątki w jedną niesamowitą całość. Bo przecież mogło się okazać, że Lena jest siostrą Mateo Blanco, że mają wspólną matkę, ojca, babcię, czy choćby wspólne dziecko poczęte metodą in-vitro, którym okazałby się Diego adoptowany następnie przez współpracownicę Mateo - Judit. Przecież mogłoby tak być, prawda?!
A tymczasem Almodóvar raczy nas kilkoma tajemnicami, z których każda okazuje się zupełnie nijaka, oczywista i których od początku widz może się domyślić.
Chociaż nie myślcie, że "Los abrazos rotos" to mdły, całkowicie pozbawiony sensu obraz. Jest to bardzo ciekawy film przedstawiający piękne uczucie, niosący ze sobą ogromny bagaż pozytywnych emocji, który oglądałam z wypiekami na twarzy, jednakże do tego filmu trzeba się przyzwyczaić. Trzeba uświadomić sobie, że nie jest to do końca taki Almodóvar, jakiego znamy, ale ten nowy jest też niesamowicie interesujący i pociągający, nawet jeśli początkowo czuje się do niego żal i rozczarowanie. Polecam poddać się urokowi tego świeżego obrazu mistrza Almodóvara :)
Ocena: 5+/6
Zauważyłam, że w ostatnich tygodniach starego roku moją uwagę przykuły przede wszystkim dzieła hiszpańskojęzyczne, zarówno jeśli chodzi o literaturę, jak i film. Mróz, śnieg, krótki dzień chyba sprzyjają tęsknocie za hiszpańskim słońcem...
Ja nie na temat, wybacz, ale zajrzyj na mojego bloga.
OdpowiedzUsuń