poniedziałek, 28 grudnia 2009

Wieczny bożonarodzeniowy nastrój w Bêṯ Lehem.

Święta, święta i po świętach. Stary schemat się powtarza, a po Bożym Narodzeniu pozostają nam tylko cieplutkie poduszeczki na brzuchu utworzone dzięki pysznym potrawom i nie wstawaniu zza stołu, huk kolęd w głowie i mimowolne podśpiewywanie pod nosem starych "przebojów" ("Bóg się roooodzzziii...", "Luuuuuuulaaaaj żeeeeeeee, Luuulaj" etc.) oraz całkowite, ostre wyrzuty sumienia spowodowane tym wszystkim, co się zrobiło, co się powiedziało, a nade wszystko tym, czego się... nie zrobiło. Z powodu lenistwa.

Wyobraźcie sobie jednak miejsce bajeczne. Magiczne wręcz. Miejsce, gdzie bombki wiesza się cały rok. Gdzie można cały rok śpiewać kolędy. Gdzie na licznych kramach można zakupić o każdej porze roku śliczną szopkę. Gdzie kapłani celebrują codziennie uroczystą Mszę Św.
Jednym słowem wyobraźcie sobie miejsce, gdzie Święta Bożego Narodzenia trwają cały rok.

Nie było to zbyt trudne?!
Może dlatego, że takie miejsce istnieje. I jest nim Betlejem.

By wjechać do miejsca, które wielokrotnie jest wymieniane w Biblii, które dla dziesiątków tysięcy ludzi na całym świecie jest synonimem świętości, trzeba podjechać pod bramę będącą jednocześnie strażnicą. Do autokaru wpada opalony mężczyzna w jasnym mundurze w którym wręcz do złudzenia przypomina amerykańskich żołnierzy z licznych relacji z Iraku, czy Afganistanu. Wydaje mi się, że prawie nic nie widzi zza ciemnych okularów i zapewne tak jest, gdyż bez pardonu obija kilka wystających łokci kolbą trzymanego w swych rękach wielkiego karabinu. Szybko wybiega i zabiera ze sobą jednego z naszych pilotów.

Zaciekawiona całą sytuacją z zainteresowaniem wyglądam przez okno. Za oknem drut kolczasty. Oraz mur. Mur gruby, szary, zbudowanych chyba niedawno. Przedzielony co jakiś czas wieżą. Na wieżach zaś stoją kolejne kopie żołnierzy amerykańskiej armii. Bacznie rozglądają się, co jakiś czas ocierając pot z czoła. No tak. W klimatyzowanym autobusie nie odczuwa się tego skwaru, który panuje na zewnątrz.
Chwilę później wraca nasz pilot, szlaban przed nami otwiera się i możemy wjeżdżać.

Mur jest gruby. Widać to dokładnie, gdy przejeżdża się przez bramę w nim utworzoną. Tuż za murem króciutki pas ziemi i zaraz domy. Mnóstwo domów. Przed domami małe dzieci, umorusane wszędzie unoszącym się kurzem, w większości bose, chociaż niektóre ładnie ubrane, ale wszystkie niesamowicie brudne i z niepokojem spoglądające w stronę muru.

Dowiaduję się, że gdyby do głowy im przyszło choćby podejść pod mur, pobiec za wybitą piłką, czy przejść się (zwłaszcza, że zagęszczenie domów na metr kwadratowy przeraża, wydawałoby się, iż architekci próbowali zaoszczędzić miejsca, upchnąć budynki jeden obok drugiego) stojący na wieży pseudoamerykanin może strzelić ze swego karabinu. A co za tym idzie - może zabić.
Dlaczego?! Wszak mur ma izolować. Izolować państwo od państwa, ludzi od ludzi. Izolować dwie strony konfliktu. Nasz pilot, tak jak biegające po ulicach dzieci, rodziny zakwaterowane w ściśniętych domach, należy do jednej strony. Żołnierze stojący na strażnicach, na wieżach, na bramkach należą natomiast do drugiej strony sporu.

Jeżeli ktokolwiek zza muru pragnie przedostać się do drugiego świata musi mieć istotny powód. Musi przejść kontrolę na bramce. Jeżeli już się wydostał i chce wrócić do domu musi również stanąć przed żołnierzami. Czasami, gdy mają dobry humor przepuszczają, czasami każą iść tunelem uprzednio oddając wszystko co ma przy sobie. Cała przeprawa wówczas przedłuża się. Dlatego pilot poszedł z żołnierzem. W innym przypadku cały autokar musiałby przekroczyć ów tunel, a to znacznie rozciągnęłoby w czasie plan wyprawy. Cały autokar, a więc także osoby spoza państw konfliktu.

Ulice Betlejem są dosyć wąskie. Wszędzie budynki, jak dopasowane do siebie klocki. Ale od samego początku jest bardzo świątecznie - nastrojowo. Ulica Gwiazdy, ulica Żłóbka, ulica Pasterzy. Przekraczając mur ma się chyba wrażenie, że to miasto jest ściśnięte nawet bardziej niż w rzeczywistości. Wydaje się dziwne, że w takim miejscu, wśród wysokich, ale tworzących jedność budynków mieści się gdzieś szpital, szkoła, kościoły, synagogi, że gdzieś zachowana jest prywatność.
Parkujemy w podziemnym parkingu pod wysokim wieżowcem. Stamtąd kluczymy bardzo pochyłymi uliczkami. Ludzie patrzą na nas za pierwszym razem uważnie, ale widząc aparaty fotograficzne nieco się rozluźniają, nawet uśmiechają. Podziwiają sylwetki grupy, która zmierza ulicą, tą samą na której oni na co dzień żyją. Grupy, która przyjechała do Betlejem specjalnie by coś zobaczyć i bynajmniej nie ich nieszczęście, ich ucisk, ich ból. Chociaż chyba po nas widać szok i współczucie dla losu tych poupychanych na Zachodnim Brzegu ludzi.

Nieco luźniej robi się dopiero na Placu. Plac Żłóbka jednak nas nieco zaskakuje, bo pierwszym budynkiem, jaki ukazuje się mym oczom jest nic innego, jak... meczet. Smukły minaret, tłum muzułmanów zmierzających na którąś z kolei w tym dniu modlitwę, leniwie sapiące samochody.
Widok zasłania mi w pewnej chwili opalony człowiek z naręczami chust, tzw. arafatek. Inny proponuje marnej jakości widokówki z wyraźnie podkolorowanym niebem. Jeszcze inny sprzedaje święte obrazki i co najlepsze - szopki. Wszystko to zaś pod cieniem palmy w największy popołudniowy upał.
Mijamy handlarzy i cały utworzony przez nich jarmark i idziemy w przeciwnym kierunku do islamskiej wieży meczetu. Kamienny, szary budynek wyglądający, jak twierdza. Trudno uwierzyć, że to już tu.

Chociaż na pewno dobrze trafiliśmy - udowadniają nam to trzy metalowe krzyże, z których co najmniej jeden jest tym, który znamy z polskich kościołów i bazylik. Zbliżamy się powoli do budowli i dopiero teraz zauważam, że prawie w ogóle nie ma tam okien. Nie, jednak są. Wszystkie zakratowane, nieco ukryte w murze, umiejscowione całkowicie niesymetrycznie.
Podchodzimy do wejścia, które okazuje się malutkim otworem w murze. Jest tak mały, że chwilowo zastanawiam się, jak się tam każdy z nas zmieści.
Wchodzimy prawie na kolanach, mocno pochylając głowę w ciemność przedsionka, z którego bije już blask znajdującej się obok wielkiej sali.

Jesteśmy w Bazylice Narodzenia w Betlejem.
Wchodzi się do niej z Placu Żłóbka przez maleńkie wejście. Tak niskie by pochylić głowę przed tym niezwykłym miejscem. Jednocześnie tak małe, by nieprzyjaciele, Saraceni, czy teraz nawet terroryści nie mogli z łatwością dostać się do środka i zbezcześcić to święte miejsce.
W Ziemi Świętej wszystko jest jednocześnie magiczne, wspaniałe i niezwykle praktyczne.
Wielkie, jasne, pomimo niewielu i w dodatku zakratowanych okien, pomieszczenie bazyliki sprawia wrażenie przestronnego i jednocześnie nie bardzo przypomina kościoły mi znane.
Chociaż wyróżnić można trzy nawy, widać imponujący,pięknie zdobiony ołtarz, to wnętrze wydaje się puste. Dwa rzędy mieniących się na pomarańczowo-brązowo kolumn, stworzona z wielkich kamiennych płyt posadzka, a po prawej stronie coś na kształt studni z drewnianym wiekiem. Gdzieniegdzie posadzka przedzielana jest drewnianymi pokrywami. Gdy podchodzę do jednej z takich otwartych pokryw widzę malutką, dosyć płytką piwniczkę.

Bazylika Narodzenia powstała tuż nad grotą, która uważana jest za miejsce narodzin Chrystusa. Zbudowano ją w czasach, gdy cała Ziemia Święta należała do Cesarstwa Rzymskiego.
W IV wieki po narodzeniu Chrystusa podróż do Palestyny odbyła cesarzowa Flavia Iulia Helena. Była ona żoną Konstancjusza I Chlorusa, cesarza rzymskiego, który porzucił ją ok. 292 roku. Ze związku tego Helena miała jednak jedynego, ukochanego syna, późniejszego cesarza Konstantyna (zwanego Wielkim). Prawdopodobnie pod wpływem syna (chociaż sama wiara Konstantyna jest stawiana pod znakiem zapytania) Helena przyjęła chrześcijaństwo i udała się do Ziemi Świętej. Tam z jej inicjatywy w miejscu, które miejscowi wskazali jako prawdopodobne miejsce narodzenia Jezusa Chrystusa (tam też zbierali się na wspólne modlitwy) zbudowano w 326 roku pierwszą świątynię. Było to ogromne wydarzenie i wielki postęp w polityce Cesarstwa w stosunku do chrześcijaństwa, gdyż wcześniej wszelkie miejsca kultu były bezczeszczone i przekształcane w świątynie pogańskie, a tam gdzie obecnie stoi bazylika utworzono nawet gaj ku czci Adonisa (w mitologii greckiej Adonis był postacią, która umarła i następnie zmartwychwstała dzięki łasce Zeusa, gest taki uczyniony przez Hadriana miał być ciosem wyraźnie skierowanym w Chrześcijan). Bazylika wielokrotnie niszczona, trawiona przez pożar została przebudowana w ok. 530 roku przez cesarza bizantyjskiego Justyniana Wielkiego, skutecznie chroniła jednak znajdującą się pod nią Grotę Narodzenia. W późniejszych wiekach przechodziła kolejno we władanie Persów, którzy obok wybudowali meczet, krzyżowców, którzy dokonali jej dalszej rozbudowy oraz znowu muzułmanów. Obecnie Bazylika Narodzenia Pańskiego jest pod wspólną kontrolą prawosławnej cerkwi greckiej oraz katolików.

Z czasów starożytnych w Bazylice zachowała się oryginalna posadzka skomponowana w piękne, kolorowe mozaiki. Ogromna większość z nich zachowała się do naszych czasów w stanie niemal nienaruszonym, jednakże obecnie też są narażone na uszkodzenie, gdyż niedawno jedna została zniszczona przez turystę, który nie zauważając piwniczki robił zdjęcia i spadł rozbijając ją. Opiekunowie Bazyliki poruszeni do głębi mówili, że przez kilkanaście wieków nikomu z niewiernych nie udało się zniszczyć tego detalu, a przebywającemu tylko chwilę i to w dobrej wierze człowiekowi przydarzyło się to od razu. Niestety turysta ów pochodził z Polski.

Wewnątrz Bazyliki na uwagę zasługuje też kilka innych detali. Przede wszystkim wspaniały ołtarz, który mnie kojarzy się z ołtarzami, które można spotkać w cerkwiach prawosławnych, jednakże mnogość obrazów stojących obok ikon, krzyże prawosławne obok rzymskokatolickich, podłużne świece umieszczone w piasku zapalane zarówno przez grekoprawosławnych, jak i naszych ukazuje mi ekumeniczne znaczenie tego miejsca. Najbardziej jednak interesującym połączeniem są zawieszone na srebrnych kadzielnicach znane nam tak bardzo dobrze... bombki choinkowe (które w Krakowie nazywamy też bańkami). To jeden symbol wskazujący na to, iż w Bazylice trwa wiecznie Boże Narodzenie.

Uwagę przykuwa jedna kolumna, oddzielająca nawę główną od prawej nawy bocznej i przed nią też gromadzą się tłumy ludzi z aparatami w rękach. Na tej pomarańczowo-brązowe, rzeźbionej z pięknego kamienia kolumnie widoczne są cztery małe otwory tworzące mały krzyż.
Według podań otwory te powstały po dotknięciu kolumny przez matkę Konstantyna, Helenę (obecnie Św. Helenę), co też ma być świadectwem jej świętości i oddania Bogu.

Powoli mijając ołtarz kierujemy się na prawo, gdzie jedno wielkie okno oraz palące się świece ukazują obrazy i ikony oraz małe schodki ułożone w półokrąg, prowadzące do niewielkiego wejścia. Cały czas schodząc w dół odczuwamy powoli chłód wiejący z groty, ale podekscytowanie i powolne poruszanie się w tłumie osób sprawiają, iż na moich policzkach pojawiają się rumieńce i muszę ocierać pot z czoła. Jednakże wtedy nic nie jest w stanie mnie zdenerwować, czy rozproszyć.
Schodzimy na dół, do groty. Tłum ludzi z trudem ściska się w środku. Naliczam się trzech ołtarzy. Pierwszy to ołtarz upamiętniający Pokłon Mędrców ze wschodu, na przeciw znajduje się ołtarz katolicki, a obok prawosławny - oba upamiętniające miejsce, gdzie narodził się Chrystus. Najbardziej znany jest jednak gwiazda znajdująca się pod ołtarzem prawosławnym z napisem: Hic de Virgine Maria Jesus Christus natus est.
By dotknąć środka gwiazdy, uzyskać błogosławieństwo, poświęcić różańce i inne dewocjonalia należy na kolanach wczołgać się pod ołtarz. Jest to niesamowite i mistyczne przeżycie, chociaż chyba dopiero wracając do domu i oglądając pamiątkowe zdjęcia zauważa się dziwny obraz tej sytuacji. Tysiące ludzi kłaniające się, czołgające z łzami w oczach po kamiennej posadzce po to tylko by dotknąć chłodnego i jednocześnie tak istotnego środka srebrnej gwiazdy.


Ponieważ pierwsze dotknięcie było jedynie momentem, tłum ludzi zasłaniał światło, było niesamowicie duszno i parno ustawiłam się w kolejce po raz kolejny. I tylko dzięki swej cierpliwości udało mi się poświęcić dewocjonalia i przyjrzeć temu magicznemu miejscu. Moje odczucia to przede wszystkim ogromne zaskoczenie - bo gdzie stajenka licha? Gdzie ów żłóbek? Jak w takim malutkim pomieszczeniu mogły się zmieścić zwierzęta i ludzie? Jak to miejsce mogli odnaleźć Trzej Królowie?! Później przyszedł dopiero czas na refleksję i zadumę nad trudnymi warunkami w jakich przyszło się narodzić Jezusowi Chrystusowi oraz ogromna radość, że mogłam to miejsce nie tylko zobaczyć, ale też dotknąć!

Z Groty Narodzenia wychodzę po schodkach z powrotem do Bazyliki. Na koniec zauważam jeszcze obrazy umieszczone w lewej nawie bocznej. Jednakże ich istnienie odkrywam dopiero przeglądając zdjęcia z aparatu. Bowiem chociaż robiłam zdjęcia, spacerowałam po Bazylice to moje myśli podążały w innym kierunku. Delektowałam się moim szczęściem, wciąż czułam na koniuszkach palców miejsce Narodzenia, którego przed chwilą dotknęłam i głęboko pragnęłam, by to uczucie pozostało we mnie jak najdłużej.

I pozostało. Towarzyszyło mi przy wyjściu z Bazyliki, przy schylaniu głowy przed przejściem malutką wyrwą w murze, przy wędrowaniu po uliczkach Betlejem, aż do autokaru. W rękach zaś ściskałam naręcze różańców, które pobłogosławione miałam za niedługo wręczyć bliskim.

Wspomnienie tych niezwykłych chwil, tej niesamowitej wizyty w Betlejem, o której zawsze marzyłam powracało do mnie w każde Święta Bożego Narodzenia. Powróciło do mnie także kilka dni temu. Widząc swoje odbicie w bombce umieszczonej na mojej choince przypomniało mi się me odbicie w bombce znajdującej się w Bazylice Narodzenia w Betlejem.
Chyba już czas tam powrócić...

9 komentarzy:

  1. łał, ale obszerna relacja ... miło wrócić myślami do Świąt, które tak szybko minęły :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja religijna nigdy nie byłam i mam swój światopogląd pełen wątpliwości co do prawd ogólnie znanych, szanowanych i czczonych. Bliższy mi ateizm, niż gorliwa wiara w Boga. Jednakże wierzę, że są takie miejsca, jak to, o którym napisałaś, pełne mistycyzmu, gdzie czuje się ducha. Tego przeżycia zazdroszczę, szczerze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy to wspomnienie z niedawnej wizyty, grudniowej?

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniała wycieczka - szczerze zazdroszczę - bo ja zawsze zazdroszczę zwiedzania wspaniałych miejsc, podziwiania krajobrazów, poznawania historii. Też chętnie bym na własne oczy zobaczyła - bardziej ze względu na walory krajoznawcze i turystyczne niż religijne - ale ciekawa jestem wszystkiego, co piękne, interesujące i warte poznania - więc może kiedyś... A tymczasem dziękuję za oprowadzenie po Betlejem:-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Virginio ja również tęsknię do Świąt. Ale może dobrym lekarstwem na to byłaby wiosenna, bądź letnia wizyta w Betlejem? :)

    Matyldo miejsc takich jest wiele, a Betlejem akurat jest jednym z tych najbardziej niezwykłych. Sama nie byłam tam na pielgrzymce, tylko na wycieczce ze świeckim przewodnikiem, która to dziewczyna ukazała mi nie tylko mistycyzm tego miejsca, ale także zaznajomiła z wieloma ciekawostkami.

    Nutto wizyta ma w Betlejem miała miejsce dokładnie 15 sierpnia 2008 roku. Co prawda nie były to Święta Bożego Narodzenia, ale też dzień świąteczny i stąd wiem, że nastrój bożonarodzeniowy trwa tam pomimo żaru lejącego się z nieba.

    Katjo ależ proszę bardzo. Cała przyjemność po mojej stronie. Również niespecjalnie w mych wyprawach kieruję się walorami religijnymi miejsc (o co trudno np. w krajach arabskich), ale ich pięknem wizualnym i atmosferą od nich bijącą.
    Już niedługo mam nadzieję oprowadzić Czytelników również po innych miejscach, które miałam szczęście zobaczyć. Zapraszam niniejszym:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Betlejem :)
    a ja dla odmiany jestem wierząca i nie wiem dlaczego nie ciągnie mnie w tamte strony , choć kilka lat temu zrodziło się we mnie pragnienie i wszystko było na dobrej drodze a jednak tam nie dotarłam tzn. nie dotarłam do Ziemi Swiętej,
    może przyjdzie czas na spotkanie z ziemską ojczyzną Jezusa ?
    na razie dziękuję za wirtualną wizytę w miejscu narodzenia :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zapytałam się o miesiąc, bo być może...Byłam po prostu ciekawa temperatury w miesiącach zimowych. Cieszę się, że będzie dalsza relacja. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Staram się myśleć, że święta są codziennie, w nas. A na zewnątrz tylko w grudniu.

    OdpowiedzUsuń
  9. Powiem tak, podróże uwielbiam. Mimo, że nie mam specjalnych możliwości do odwiedzania dalekich kraii. Co ja plotę, zaliczyłam tylko Niemcy, Słowację, Czechy i to nie całe. Tylko tak pobieżnie. Więc co mi tam do wielkich podróży. Ale Twoja opowieść/realcja otworzyła mi oczy, że gdzieś na świecie jest takie miejsce, gdzie święta są naprawdę ważne, gdzie ludzie czują je naprawdę. Ale przede wszystkim otworzyłaś mi oczy, że nawet w takim miejscu są konflikty itp.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...