Analizuję nadchodzący dzień, zadania, które muszę wykonać, sprawy, które czekają. Powoli wstaję mając nakreślony w głowie plan działania.
W łazience spędzam pierwsze 10 minut, po czym staję przed nie lada dylematem. Oto otwieram czeluści mej szafy i próbuję znaleźć w niej coś do ubrania. Wygodne, eleganckie, ale nie ekstrawaganckie, schludne, niewyzywające.
Każdego poranka mocno się gimnastykuję, aby wybrać coś dawno nienoszonego, odpowiedniego. Coś w czym mam poruszać się cały długi dzień. Wybieram zestaw, który na pierwszy rzut oka wydaje mi się idealny. Szybko go na siebie ubieram, gdyż z kuchni dobiega mnie znaczące stukanie talerzy i kubków, sygnał, że za niedługo mój T. zacznie się niecierpliwić, bo chce wychodzić do pracy (już i tak ledwo wytrzymuje to, iż odbywam dwie "budzikowe" drzemki). Zasuwam z powrotem do łazienki doprowadzić się do stanu, w którym mogę pokazać się większej rzeszy ludzi.
Zazwyczaj już przy nakładaniu podkładu wiem, że coś jest nie tak. Czasami jednak dopiero przy malowaniu rzęs orientuję się, że mój ubiór jest oklepany/źle dobrany/niepraktyczny/ma plamę, której nie zauważyłam/byłam w nim w ciągu ostatniego tygodnia.
I wtedy klapa. Wracam do punktu wyjścia. Z jednym niedomalowanym okiem znowu staję przed szafą i w akompaniamencie miarowego trzaskania drzwiami szafek próbuję poradzić sobie z czymś tak prozaicznym, jak ubranie się.
Dopiero druga lub trzecia stylizacja jest zadowalająca. Czasami, bardzo rzadko, nie rezygnuję z pierwszego wyboru. Po ubraniu, umalowaniu, uczesaniu już prawie mogę wyjść. Jeszcze tylko krem na dłonie, mgiełka perfum, biżuteria, spakowanie torebki (w tym koniecznie czytnika w fioletowym ubranku) i założenie zimowego okrycia wierzchniego (na które składa się aż pięć części garderoby).
Coraz częściej niestety dochodzę do wniosku, że nie mam co sobie ubrać. Że pomimo posiadania przeszło 50 sukienek, kilkunastu spódnic, kilkudziesięciu bluzek, kilkudziesięciu par butów po prostu nie mam co na siebie włożyć. Jak zaradzić takim brakom?
Jeszcze tylko zmierzę tę jedną bluzeczkę
Mogę oczywiście wybrać się na zakupy. Spędzić kilka wolnych godzin, które mogłabym przeznaczyć na coś zupełnie innego (np. czytanie?) na pędzeniu z wywieszonym językiem po galerii handlowej, przepychaniu się w kolejkach (jeśli jest wolny dzień) albo nawet wyrywaniu upolowanego ciucha z rąk innej potencjalnej zainteresowanej (jeśli są wyprzedaże).
Mogę się też na zakupy nie wybrać. Co jest opcją zdecydowanie bardziej właściwą. Bo jak pomyślę, że miałabym marnować czas w tych ogromnych kolejkach, w tłumie wciąż łażących i gmerających ludzi, a w dodatku wydałabym niemało i potem tej pięćdziesiątej pierwszej sukienki lub osiemnastej spódnicy lub siedemdziesiątej siódmej bluzki nie miałabym gdzie powiesić, gdyż miejsce w szafie jednak jest jakoś ograniczone (ostatnio to sobie cudownie uświadomiłam) to mi się odechciewa.
Wtedy idę do szafy, otwieram drzwi i otulona zapachem saszetki o lawendowym aromacie wyciągam kolejne części ubioru i układam je w nowe, całkiem niestandardowe zestawy. Nagle okazuje się, że moich codziennych kreacji mam dużo więcej niż zakładałam, iż ta konkretna bluzka pasująca do tej pory tylko do tych spodni może być zestawiana też z kilkoma spódnicami. Jakaż to ulga dla mnie, mego portfela i mego męża, który uważa, że i tak już mam za dużo ciuchów.
Ale, ale. Nie zawsze ten zabieg dopasowania się udaje. Wtedy muszę iść na zakupy. Oznacza to przytarganie do szafy kolejnej partii materiałów, które pewnie znowu do niczego nie będą pasowały. No i oczywiście wydanie co najmniej kilkudziesięciu złotych. W porywach do kilkuset.
Pełna szafa tytułów
A co jeśli stajemy w taki sam sposób, jak ja przed szafą, przed naszą biblioteczką, zapełnioną po brzegi książkami i ślizgając nasz wzrok po grzbietach książek uznajemy, że nie mamy, kompletnie nie mamy, co czytać?
Przenosząc te rozważania na grunt książkowy należy jednak podkreślić, że w kwestii zapchanej biblioteczki, z której pomimo posiadania kilkuset nieprzeczytanych książek nie możemy wybrać nic dla siebie, jest znacznie łatwiej. Przecież książki są dostępne nie tylko w księgarniach, ale też w bibliotekach (nie ma natomiast wypożyczalni ciuchów), a w razie konieczności można posiłkować się zbiorami znajomych (pożyczać ciągle cudze ubrania to jednak głupio). Książki są też znacznie tańsze niż odzież, co sprawia, iż łatwiej możemy pozwolić sobie na nową lekturę, a ponadto mamy poczucie dobrze zainwestowanych pieniędzy, gdyż książki nigdy nie wychodzą z mody, nie niszczą się tak łatwo, użytkowane w umiarkowany sposób nie tak szybko się zużywają. Są więc inwestycją nawet dla kilku pokoleń.
Z książkami w ogóle jest prościej. Bo jeśli nie pasuje mi nic, co mam akurat w kolejce do przeczytania, to mogę sięgnąć po tysiąc już razy wertowaną ulubioną powieść albo ukochaną książkę z dzieciństwa. Mogę też sięgnąć do czytnika, gdzie zalegają mi najróżniejsze tytuły nabyte i odłożone "na później". Książki możemy czytać w najrozmaitszych formatach - sama elektronika daje nam mnogość wyborów od czytników e-booków, przez tablety, komórki, laptopy, aż po komputery stacjonarne. Możemy książek też słuchać. To niesamowite ile obecnie mamy możliwości!
Książki na szczęście nie mają też terminu przydatności do spożycia. Może czasami podlegają modzie, ale jest to zazwyczaj moda na konkretne tytuły lub konkretne nazwiska, kreowana raczej przez księgarnie, wydawców lub blogerów. I tak, czy pokażę się na mieście z "Anią z Zielonego Wzgórza", "Braćmi Karamazow" czy "Mężczyznami, którzy nienawidzą kobiet" nie ma znaczenia, zawsze będę mieścić się w kanonach mody. Może dlatego, że wśród (nie bójmy się tego słowa) moli książkowych istotnym jest nie tyle "co się czyta", ale że "się czyta".
W tym wypadku regał pełen kilkuset tytułów, bez względu czy mamy tam kryminały, klasykę, literaturę kobiecą, literaturę non-fiction, horrory, thrillery etc. jest skarbem, który należy pielęgnować. I chociaż faktycznie ja, jako kobieta, jako mól książkowy, jako wielbicielka czytania mogę stanąć przed nim, jak codziennie przed mą szafą i wzdychać, że jednak nic mi nie pasuje. Ale zaraz potem idę do półki z książkami, którą mam w salonie lub do stolika obok kanapy lub do mojej szafki nocnej albo sięgam po mojego Kindle'a i analizuję znajdujące się tam książki - bo oczywiście nie trzymam książek w jednym miejscu :)
Modnisia blogowa
I tak powoli dochodzę do sedna. Bo pewnie (o ile dotarliście do tego momentu) zastanawiacie się, czemu "lecę" takimi oczywistościami.
Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia wchodzicie na swojego bloga i czujecie się, jakbyście drugi tydzień chodzili w tej samej sukience/koszuli. O ile zapewne część męskiego audytorium nie widziałaby w tym nic złego (Panowie, chodzi mi o drugi tydzień, także powyżej siedmiu dni!), to wszystkie pierwiastki z kobiecej widowni wzdrygnęły się okrutnie.
Tak. Tak właśnie poczułam się wchodząc na mojego bloga, to moje małe dzieło, przeszło tydzień temu. Niby nic szczególnego nie zobaczyłam. Ot to co zawsze. Szablon bloggera z palemkami, czerwone akcenty kolorystyczne, czarne cienkie literki na białym tle, tło tytułu bloga będące moim prywatnym zdjęciem z wakacji w ciepłych krajach. Niemodny, smutny, kiczowaty staroć. To właśnie zobaczyłam, to pomyślałam, zwłaszcza, gdy zaczęłam wertować inne blogi. Wszędzie powiew nowości, szablon wymieniany już po kilka razy.
Zapragnęłam nowości. Zapragnęłam czegoś, co troszkę odcięłoby mnie od tych palemek, tej czerwoności. Chciałam powiewu świeżości.
I buszując w szablonie bloggera taki powiew z pewnością otrzymałam. Nawet kilka razy!
Ale nic mi nie pasowało. Do tej pory właściwie mi nie pasuje. Bo mam oto w tle szczyty górskie, które wcale nie oddają mnie. Jednakże tło spodobało mi się z uwagi na delikatne krople i mgłę dopełniające obraz. No i może zachęcą mnie wreszcie do sięgnięcia po "Długi film o miłości" Jacka Hugo - Badera, który wszyscy mi polecają, a ja jakoś się w nim ociągam.
(Może boję się gór, bo są dla mnie nieprzewidywalne, ale bardziej pewnym jest, że po prostu gór nie rozumiem, nie wiem, jak można oddać życie za te ośnieżone szczyty. Wciąż uważam, że nie warto.)
Przypomniałam sobie patrząc dzisiaj na mój nowy wygląd bloga, że kiedyś zarzekałam się, iż u mnie zawsze będą palemki. Że nie ulegnę modzie, nie zmienię swojego szablonu, nie będę unowocześniać na siłę swojego skostniałego dziecka, nie będę go rozpieszczać, stroić, a jedynie surowo wychowywać. Wiem, że zmiana szablonu na szablon to prawie żadna zmiana, ale dla mnie to rewolucja. Czarne litery zamieniłam na białe, tło z jasnego na ciemne, nieco mroczne (na szczęście nie wpadłam na pomysł by dać czarne litery na ciemnym tle, uf!).
I bardzo boję się, jak to wyszło.
Zawsze mogę wrócić do palemek.
Zawsze mogę też po raz dwudziesty wyjść w tej samej sukience na miasto. Może nikt nie zauważy, ale ja na pewno będę się czuła głupio...
*zdjęcia opublikowane w notce nie są mojego autorstwa i pochodzą z Internetu
W łazience spędzam pierwsze 10 minut, po czym staję przed nie lada dylematem. Oto otwieram czeluści mej szafy i próbuję znaleźć w niej coś do ubrania. Wygodne, eleganckie, ale nie ekstrawaganckie, schludne, niewyzywające.
To moja malutka szafa. Prawie nic w niej nie mam...
Każdego poranka mocno się gimnastykuję, aby wybrać coś dawno nienoszonego, odpowiedniego. Coś w czym mam poruszać się cały długi dzień. Wybieram zestaw, który na pierwszy rzut oka wydaje mi się idealny. Szybko go na siebie ubieram, gdyż z kuchni dobiega mnie znaczące stukanie talerzy i kubków, sygnał, że za niedługo mój T. zacznie się niecierpliwić, bo chce wychodzić do pracy (już i tak ledwo wytrzymuje to, iż odbywam dwie "budzikowe" drzemki). Zasuwam z powrotem do łazienki doprowadzić się do stanu, w którym mogę pokazać się większej rzeszy ludzi.
Zazwyczaj już przy nakładaniu podkładu wiem, że coś jest nie tak. Czasami jednak dopiero przy malowaniu rzęs orientuję się, że mój ubiór jest oklepany/źle dobrany/niepraktyczny/ma plamę, której nie zauważyłam/byłam w nim w ciągu ostatniego tygodnia.
I wtedy klapa. Wracam do punktu wyjścia. Z jednym niedomalowanym okiem znowu staję przed szafą i w akompaniamencie miarowego trzaskania drzwiami szafek próbuję poradzić sobie z czymś tak prozaicznym, jak ubranie się.
Dopiero druga lub trzecia stylizacja jest zadowalająca. Czasami, bardzo rzadko, nie rezygnuję z pierwszego wyboru. Po ubraniu, umalowaniu, uczesaniu już prawie mogę wyjść. Jeszcze tylko krem na dłonie, mgiełka perfum, biżuteria, spakowanie torebki (w tym koniecznie czytnika w fioletowym ubranku) i założenie zimowego okrycia wierzchniego (na które składa się aż pięć części garderoby).
Coraz częściej niestety dochodzę do wniosku, że nie mam co sobie ubrać. Że pomimo posiadania przeszło 50 sukienek, kilkunastu spódnic, kilkudziesięciu bluzek, kilkudziesięciu par butów po prostu nie mam co na siebie włożyć. Jak zaradzić takim brakom?
Jeszcze tylko zmierzę tę jedną bluzeczkę
Mogę oczywiście wybrać się na zakupy. Spędzić kilka wolnych godzin, które mogłabym przeznaczyć na coś zupełnie innego (np. czytanie?) na pędzeniu z wywieszonym językiem po galerii handlowej, przepychaniu się w kolejkach (jeśli jest wolny dzień) albo nawet wyrywaniu upolowanego ciucha z rąk innej potencjalnej zainteresowanej (jeśli są wyprzedaże).
Mogę się też na zakupy nie wybrać. Co jest opcją zdecydowanie bardziej właściwą. Bo jak pomyślę, że miałabym marnować czas w tych ogromnych kolejkach, w tłumie wciąż łażących i gmerających ludzi, a w dodatku wydałabym niemało i potem tej pięćdziesiątej pierwszej sukienki lub osiemnastej spódnicy lub siedemdziesiątej siódmej bluzki nie miałabym gdzie powiesić, gdyż miejsce w szafie jednak jest jakoś ograniczone (ostatnio to sobie cudownie uświadomiłam) to mi się odechciewa.
Wtedy idę do szafy, otwieram drzwi i otulona zapachem saszetki o lawendowym aromacie wyciągam kolejne części ubioru i układam je w nowe, całkiem niestandardowe zestawy. Nagle okazuje się, że moich codziennych kreacji mam dużo więcej niż zakładałam, iż ta konkretna bluzka pasująca do tej pory tylko do tych spodni może być zestawiana też z kilkoma spódnicami. Jakaż to ulga dla mnie, mego portfela i mego męża, który uważa, że i tak już mam za dużo ciuchów.
... na pewno zdecydowanie mam za mało butów!
Ale, ale. Nie zawsze ten zabieg dopasowania się udaje. Wtedy muszę iść na zakupy. Oznacza to przytarganie do szafy kolejnej partii materiałów, które pewnie znowu do niczego nie będą pasowały. No i oczywiście wydanie co najmniej kilkudziesięciu złotych. W porywach do kilkuset.
Pełna szafa tytułów
A co jeśli stajemy w taki sam sposób, jak ja przed szafą, przed naszą biblioteczką, zapełnioną po brzegi książkami i ślizgając nasz wzrok po grzbietach książek uznajemy, że nie mamy, kompletnie nie mamy, co czytać?
Przenosząc te rozważania na grunt książkowy należy jednak podkreślić, że w kwestii zapchanej biblioteczki, z której pomimo posiadania kilkuset nieprzeczytanych książek nie możemy wybrać nic dla siebie, jest znacznie łatwiej. Przecież książki są dostępne nie tylko w księgarniach, ale też w bibliotekach (nie ma natomiast wypożyczalni ciuchów), a w razie konieczności można posiłkować się zbiorami znajomych (pożyczać ciągle cudze ubrania to jednak głupio). Książki są też znacznie tańsze niż odzież, co sprawia, iż łatwiej możemy pozwolić sobie na nową lekturę, a ponadto mamy poczucie dobrze zainwestowanych pieniędzy, gdyż książki nigdy nie wychodzą z mody, nie niszczą się tak łatwo, użytkowane w umiarkowany sposób nie tak szybko się zużywają. Są więc inwestycją nawet dla kilku pokoleń.
I znowu nie mogę znaleźć nic ciekawego do czytania...
Z książkami w ogóle jest prościej. Bo jeśli nie pasuje mi nic, co mam akurat w kolejce do przeczytania, to mogę sięgnąć po tysiąc już razy wertowaną ulubioną powieść albo ukochaną książkę z dzieciństwa. Mogę też sięgnąć do czytnika, gdzie zalegają mi najróżniejsze tytuły nabyte i odłożone "na później". Książki możemy czytać w najrozmaitszych formatach - sama elektronika daje nam mnogość wyborów od czytników e-booków, przez tablety, komórki, laptopy, aż po komputery stacjonarne. Możemy książek też słuchać. To niesamowite ile obecnie mamy możliwości!
Książki na szczęście nie mają też terminu przydatności do spożycia. Może czasami podlegają modzie, ale jest to zazwyczaj moda na konkretne tytuły lub konkretne nazwiska, kreowana raczej przez księgarnie, wydawców lub blogerów. I tak, czy pokażę się na mieście z "Anią z Zielonego Wzgórza", "Braćmi Karamazow" czy "Mężczyznami, którzy nienawidzą kobiet" nie ma znaczenia, zawsze będę mieścić się w kanonach mody. Może dlatego, że wśród (nie bójmy się tego słowa) moli książkowych istotnym jest nie tyle "co się czyta", ale że "się czyta".
W tym wypadku regał pełen kilkuset tytułów, bez względu czy mamy tam kryminały, klasykę, literaturę kobiecą, literaturę non-fiction, horrory, thrillery etc. jest skarbem, który należy pielęgnować. I chociaż faktycznie ja, jako kobieta, jako mól książkowy, jako wielbicielka czytania mogę stanąć przed nim, jak codziennie przed mą szafą i wzdychać, że jednak nic mi nie pasuje. Ale zaraz potem idę do półki z książkami, którą mam w salonie lub do stolika obok kanapy lub do mojej szafki nocnej albo sięgam po mojego Kindle'a i analizuję znajdujące się tam książki - bo oczywiście nie trzymam książek w jednym miejscu :)
Modnisia blogowa
I tak powoli dochodzę do sedna. Bo pewnie (o ile dotarliście do tego momentu) zastanawiacie się, czemu "lecę" takimi oczywistościami.
Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia wchodzicie na swojego bloga i czujecie się, jakbyście drugi tydzień chodzili w tej samej sukience/koszuli. O ile zapewne część męskiego audytorium nie widziałaby w tym nic złego (Panowie, chodzi mi o drugi tydzień, także powyżej siedmiu dni!), to wszystkie pierwiastki z kobiecej widowni wzdrygnęły się okrutnie.
Tak. Tak właśnie poczułam się wchodząc na mojego bloga, to moje małe dzieło, przeszło tydzień temu. Niby nic szczególnego nie zobaczyłam. Ot to co zawsze. Szablon bloggera z palemkami, czerwone akcenty kolorystyczne, czarne cienkie literki na białym tle, tło tytułu bloga będące moim prywatnym zdjęciem z wakacji w ciepłych krajach. Niemodny, smutny, kiczowaty staroć. To właśnie zobaczyłam, to pomyślałam, zwłaszcza, gdy zaczęłam wertować inne blogi. Wszędzie powiew nowości, szablon wymieniany już po kilka razy.
Zapragnęłam nowości. Zapragnęłam czegoś, co troszkę odcięłoby mnie od tych palemek, tej czerwoności. Chciałam powiewu świeżości.
Dobre zdjęcie w tle jest kluczem do sukcesu. Może iść w stronę tego, na czym znam się najlepiej?
I buszując w szablonie bloggera taki powiew z pewnością otrzymałam. Nawet kilka razy!
Ale nic mi nie pasowało. Do tej pory właściwie mi nie pasuje. Bo mam oto w tle szczyty górskie, które wcale nie oddają mnie. Jednakże tło spodobało mi się z uwagi na delikatne krople i mgłę dopełniające obraz. No i może zachęcą mnie wreszcie do sięgnięcia po "Długi film o miłości" Jacka Hugo - Badera, który wszyscy mi polecają, a ja jakoś się w nim ociągam.
(Może boję się gór, bo są dla mnie nieprzewidywalne, ale bardziej pewnym jest, że po prostu gór nie rozumiem, nie wiem, jak można oddać życie za te ośnieżone szczyty. Wciąż uważam, że nie warto.)
Przypomniałam sobie patrząc dzisiaj na mój nowy wygląd bloga, że kiedyś zarzekałam się, iż u mnie zawsze będą palemki. Że nie ulegnę modzie, nie zmienię swojego szablonu, nie będę unowocześniać na siłę swojego skostniałego dziecka, nie będę go rozpieszczać, stroić, a jedynie surowo wychowywać. Wiem, że zmiana szablonu na szablon to prawie żadna zmiana, ale dla mnie to rewolucja. Czarne litery zamieniłam na białe, tło z jasnego na ciemne, nieco mroczne (na szczęście nie wpadłam na pomysł by dać czarne litery na ciemnym tle, uf!).
I bardzo boję się, jak to wyszło.
Zawsze mogę wrócić do palemek.
Zawsze mogę też po raz dwudziesty wyjść w tej samej sukience na miasto. Może nikt nie zauważy, ale ja na pewno będę się czuła głupio...
*zdjęcia opublikowane w notce nie są mojego autorstwa i pochodzą z Internetu
Mi odpowiada moje proste tło jak w zeszycie w linie i od dawna go nie zmieniam, ale wcześniej trochę eksperymentowałam. Każda kobieta ma ten dylemat z szafą, takie jesteśmy. Mimo pełnej szafy nie ma co na siebie włożyć. Z książkami to inna sprawa, bo nigdy za dużo, choć jak rzeczywiście złych dokonało się wyborów, to można nie mieć co czytać.
OdpowiedzUsuńDzisiaj doszłam do wniosku, że faktycznie proste tła są najlepsze :)
UsuńTak jak prosty wybór ubioru - klasyka zawsze się sprawdza.
Jeśli zaś chodzi o książki to lubię eksperymenty. A i fajne jest to, że dokonując nawet złych wyborów możne je jakoś skorygować - książkę komuś dać, podarować bibliotece, sprzedać na Allegro. Gorzej oczywiście z czasem straconym nad kiepską lekturą, bo jego się już nie odzyska, jednakże wydaje mi się, że czasami trzeba przeczytać złą książkę, aby docenić te wspaniałe :)
Nie mam nic do odświeżania, stylizowania, prób, szukania tego czegoś właściwego... ale białe literki na ciemnym tle to zabójstwo dla moich oczu :(
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że jakoś nie pomyślałam, że białe litery na ciemnym tle mogą razić i powodować problemy z czytaniem.
UsuńTeraz już się poprawiłam. Jak widać weszłam w wersję prostą i bardzo dziewczyńską :)
Ooooo, dziękuję, DZIĘKUJĘ :)
UsuńTo nie jest wersja dziewczyńska, to wersja po parysku elegancka.
To ja dziękuję, że zwróciłaś uwagę :) W końcu blog musi być przejrzysty dla czytelników, a ja jakoś o tym nie pomyślałam.
UsuńPozdrawiam :)
Ooo, teraz ładnie! Góry były trochę smutne, całkiem jak aura za oknem. Akurat u Ciebie te białe literki na czarnym tle były wyraźne, dałam radę doczytać post do końca, ale jednak czarne na białym są duuużo lepsze ;-)
OdpowiedzUsuńGroszki rządzą ;-)))
Cieszę się, że nowy szablon Ci się podoba. Troszkę bałam się przesłodzenia, a i mój nastrój w ostatnim czasie był smętny, jak te góry. Ale od razu po zmianie szablonu na weselszy natchnęło mnie do pisania, zatem zmiany przyniosły pozytywny efekt :)
UsuńGrochy za mną chodzą. Mam duży kawałek szafy w ciuszkach w groszki, więc stąd sentyment.