niedziela, 25 kwietnia 2010

Przeklęci. "Ziemia tragiczna" Erskine Caldwell

Ostatnio w mediach dużo słyszy się wypowiedzi na temat "przeklętej ziemi". Jednak czy miejsce może w ogóle mieć coś wspólnego z ludzkim szczęściem, bądź nieszczęściem?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.

Nie do końca też wyjaśnia tę specyficzną kwestię Erskine Caldwell w swej powieści "Ziemia tragiczna". Chociaż podejmuje bardzo odważną próbę zmierzenia się z tym tematem, któremu nadaje formę tragikomicznej powieści społeczno-obyczajowej to bardzo trudno śmiać się z rzeczywistości, w którą wprowadza nas autor.




Rodzina Douthitów mieszka w niewielkim domu na Biedówkach, najgorszej dzielnicy wielkiego i prężnego miasta na południu Stanów Zjednoczonych. Jednak Państwo Douthit są uprzywilejowani w stosunku do innych - mają własny dom, mają meble, mają namiastkę normalnego życia. Wszystko jednak powoli sypie się niczym domek z kart.
Douthitowie nie płacą czynszu. W ogóle nie mają pieniędzy nie tylko na czynsz, ale także na utrzymanie swoje oraz dwóch dorastających córek.

Głowa rodziny - Spence - nie pracuje nigdzie od czasu, gdy zwolnili go z fabryki prochu. Jego żona Maud cierpi na różnego rodzaju dolegliwości zdrowotne, z czego te psychiczne dotykają najbardziej jej bliskich i ludzi, z którymi musi obcować.
Ubodzy, bez możliwości powrotu do dawnego miejsca zamieszkania, za którym tak bardzo tęsknią - hrabstwa Beaseley - borykają się też z innymi problemami, bowiem ich młodsza córka Mavis ucieka z domu.
Jedyną nadzieję pokładają w Libby, która pracuje w mieście i to ona zapewnia im główne źródło utrzymania, jednak źródło bardzo sprytne, wobec ich prywatnych nałogów i rozrzutności (Spence nie może żyć bez tabaki, a Maud pije bez umiaru alkoholowy ekstrakt, po którym rzekomo zdrowieje). Libby zatem przynosi im jedzenie, zapewnia też zaspokojenie ich głodu nałogowego.
Wkrótce też planuje wyjść za mąż, co oznacza dla młodej dziewczyny rozpoczęcie własnego życia, przeprowadzkę i wyzwolenie się od obowiązku opieki nad rodzicami. Ale Państwo Douthit myślą w zupełnie innych kategoriach - według nich ślub starszej córki to wybawienie i wyprowadzka z tej strasznej dzielnicy, polepszenie ich bytu. Bo dlaczego córka miałaby ich ze sobą nie zabrać?
A ponieważ kłopotów nigdy dość, zaczyna interesować się nimi opieka społeczna, ze względu na małoletnią Mavis, która zniknęła.

Nie potrafię wyrazić, jak bardzo denerwowali mnie wszyscy bohaterowie tej powieści. Jak bardzo ich postępowanie, decyzje, myśli raziły mnie i wprowadzały w złość.
Spence, na którego głowie ciążyła odpowiedzialność za rodzinę nie robił nic - nie szukał pracy, nie starał się w żaden sposób zmienić swojej sytuacji życiowej, co więcej zaprzepaszczał kolejne szanse na wprowadzenie takich zmian. Maud wcale nie wspierała swojego męża, wręcz odpychała go, wciąż żądając zaspokojenia swojego głodu nałogowego, a jedyne działanie jakie podejmowała to dzikie awantury o rzekome zdrady, których dopuszczał się jej mąż. Libby, która to wszystko obserwowała również nie starała się pomóc rodzicom, bo nie pieniędzy oni potrzebowali, a kogoś kto sprawił by się opamiętali! Mavis natomiast zainteresowana tylko czubkiem własnego nosa postanowiła rozpocząć własne życie, nie licząc się z konsekwencjami, które niosły za sobą takie decyzje w jej młodym wieku.
Cała rodzina wykreowana przez Caldwella to banda prymitywnych i naiwnych nieudaczników, oszustów, egoistów. Aż dziw, że tacy ludzie mogą chodzić po ziemi.

Ale chodzą i to właśnie miejsce, to konkretne miejsce - Biedówki - posądzają o całe zło, z którymi im przyszło się zmierzyć, a które rzekomo ich atakuje i nie daje normalnie żyć. Tym złem są punktualni i rzetelni wierzyciele, wszelkiej maści pracodawcy, troskliwa opieka społeczna, wszyscy Ci którzy starają się ich zmusić do działania. Caldwell bez wątpienia chciał pokazać także, że społeczeństwo wskazuje szczególnie na amerykańskie południe, jako na miejsce gdzie nie da się normalnie funkcjonować i skąd trzeba jak najprędzej uciekać. Ale ponieważ ucieczka nie jest możliwa ludzie Ci muszą, narzekając cały czas na swój los, wegetować. Taką przymuszoną wegetacją usprawiedliwiają swoje lenistwo i bierną postawę wobec życia oraz całego świata.

Mnie po lekturze tej książki wciąż wydaje się, że to jednak nie ziemia jest tragiczna.
Tragiczni są zamieszkujący ją ludzie, tacy jak Douthitowie. Oby ich było jak najmniej.

Ocena: 4/6




Kończąc tę lekturę, ostatnią z mego wyzwania Amerykańskie Południe, miałam surrealistyczne wrażenie, że to jeszcze nie koniec. Że jeszcze kiedyś, może za niedługo, powrócę na południe Stanów Zjednoczonych. Miałam i mam też nadzieję, że następne spotkania na południu będą milsze i już nie tak bardzo przesiąknięte ubóstwem, problemami społecznymi, czy różnicami rasowymi. Uniknęłabym tym samym stereotypów głoszących, że południe jest gorsze niż pozostałe regiony USA. A przecież to nieprawda, czyż nie?

2 komentarze:

  1. Caldwell tak pisze: więcej tam negatywów w tym jego pisaniu, ciemnych stron życia niż jasnych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Agnes, mnie niestety taki styl pisania nie porwał. Swoją drogą - straszny pesymista z tego Caldwella :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...