"Otwieram oczy: staje się świat".
Tak kiedyś śpiewała, znana skądinąd wielbicielom jazzu, folku i jazzo-folko-popu oraz fankom (fanom może też, któż to wie?) jednego z najprzystojniejszych dziennikarzy muzycznych jakich widział świat - Marcina Kydryńskiego, Anna Maria Jopek.
Panią Annę Marię lubię i szanuję, ale sama otwierając oczy w dosyć ponury poranek zastanawiam się, dlaczego przede mną świat staje się mizerny, zimny i spowity mgłą. Gdzie podział się ten radosny, pełen ciepła, słoneczny Kraków? No tak. Jesień. Liście spadające z drzew, które widzę za oknem, gdy rozchylam moje niebieskie, jak niegdysiejsze niebo zasłony, zwiastują ten nieubłagany czas, kiedy trzeba będzie wyciągnąć z szafy swetry, opatulić się szalikiem, mocno na uszy nasunąć czapkę i wysłuchać starego, od dawna niezmiennego sezonowego repertuaru mamy składającego się z trzech aktów: I."Dlaczego nienawidzisz golfów?", II."Golf Cię dusi?! Chyba zwariowałaś?" III. "Dostaniesz zapalenia płuc. I tak kupię Ci golf".
Zatem odsłaniam okno, do pokoju wpada nieco światła, a ja przybrana w letnią pidżamę (na złość jesieni!) z powrotem chowam się pod kołdrę i biorę do ręki jedną, losowo wybraną książkę ze stolika. A musicie wiedzieć, że na mym przyłóżkowym stoliku oprócz miesięcznego zapasu saszetek na poprawę formy fizycznej (od trzech miesięcy przeze mnie zużywanego) mam lektur bez liku.
W tym miejscu pewnie miarowo popukacie się w czoło i przychylicie się do stwierdzenia mojej mamy - zdecydowanie musiałam zwariować skoro na zdjęciu wyraźnie widać, że książki są trzy i w dodatku marne w objętości (chociaż oczywiście bogate w treści). Ale diabeł tkwi w szczegółach.
Na moim Kindelku, subtelnie spoczywającym obok papierowych odpowiedników, aktualnie posiadam około dwustu pozycji literatury polskiej i obcej. Beletrystyka, literatura faktu, fantastyka. Do wyboru do koloru. Tu też moje wariactwo tkwi - nie potrafię mieć jednego e-booka, a Kindle wcale nie rozwiązał moich problemów z ilością nieprzeczytanych pozycji...
I właśnie po ten cud techniki zapragnęłam sięgnąć parszywego poranka, ale uświadomiłam sobie szybko, że przecież są książki leżące na mojej półce już nazbyt długo, w dodatku recenzyjne (vide: "Słodkie lato"), są też te biblioteczne, przedłużane pięć razy (vide: "Moje życie nielegalne"). Po tej krótkiej chwili refleksji nad swym księgozbiorem, smutnymi westchnieniami i narzekaniem na brak czasu... otworzyłam "Dziewczynę, która igrała z ogniem" i zaczęłam e-czytać.
Tak oto zaczyna się prawdziwy dzień mola książkowego. Nie kawa, nie gazeta, nie jajecznica, nie bieganie z wywieszonym językiem i miną małego mopsa w gorący dzień wokół bloku (uwierzycie, że machinalnie napisałam "blogu"?).
Nie. Dzień zaczyna się książką. A co dalej?
Dalej jest konieczność zebrania się i oporządzenia. Pościelenia łóżka, umycia, przebrania, zjedzenia jakiegoś śniadania. Jest to przyznam trudne w realizacji, bo przecież gdy już zasiądzie się na toalecie to cóż innego można robić jak nie czytać? (i jak można wstać nie dokończywszy rozdziału?) Czytanie towarzyszy mi podczas mycia zębów, przebierania się, a nawet jedzenia.
Zawsze jednak lekturę przerywa mi niespodziewany telefon albo spodziewany i zawsze spóźniony listonosz. Z miną nietęgą wypakowuje on z czeluści swej torby pożądaną przeze mnie białą kopertę. I już dzień zaczyna nabierać zupełnie innych barw. W kopercie, jak to w kopercie przysłanej na adres mola książkowego musi być książka. Tym razem jest jednak coś jeszcze - same smakołyki. Niezwykle zaskoczona głaszczę okładkę lektury, podziwiam piękną zakładkę z wrocławskimi krasnalami i powoli odkładam wszystko na półkę - już wiem, że czeka mnie prawdziwa literacka i zarazem słodka uczta, za którą muszę podziękować Eireann, bo to wszystko wygrałam w zorganizowanym przez nią konkursie :)
Od razu biegnę zatem do komputera, włączam mojego smoka (nie dymi co prawda, nie pali, ale głośny jest i tak dużo czasu pożera, że z chęcią zamknęłabym go w jakiejś pieczarze) i oto, na dłuższy czas zamieniam się w kogoś innego. W kogoś bezwzględnego, czasami nudnego, ale zarazem w miarę nowoczesnego. Mianowicie w bloggera książkowego.
Twór to dosyć dziwny, troszkę jakby skoligacony z molem, ale przecież bardziej wirtualny, bardziej anonimowy i chciałoby się napisać też: mniej realny.
Lecz nic z tych rzeczy.
Więc piszę do Eireann. Sprawdzam po kolei skrzynki pocztowe, przeglądam przesłane oferty wydawnictw, zapowiedzi, promocje rodem z księgarni internetowych. Odpalam komunikator i uzgadniam z moją drogą Kaś szczegóły organizowanego przez nas spotkania blogerów (szczegóły wkrótce) i troszkę dokuczam mojemu T. siedzącemu właśnie w pracy nad jakimś super ważnym projektem, którego i tak nie rozumiem.
Cóż jeszcze pozostaje? A tak, trzeba koniecznie zaglądnąć na bloga, odpisać na komentarze, poklikać w linki z interesującymi nowymi recenzjami, bo potem szybko, za szybko one uciekają.
Potem jeszcze tylko Biblionetka, nowe tematy, nowe recenzje, może nowe polecanki. A na koniec jeszcze facebook. Uf, ciężka to praca, taki blog.
Jeszcze tak jednym okiem, wyłączając już właściwie przeglądarkę, zauważam wzmiankę o biografii księdza Twardowskiego, o której słyszałam tyle dobrego. Szybko mówię o niej mojej rodzicielce, bardzo ukontentowanej, bo uwielbia biografie i uwielbia w dodatku księdza Twardowskiego. Szybko okazuje się, że możemy ją kupić jeszcze teraz, jeszcze dzisiaj, nie czekając na żadną promocję, bo przecież promocję już mamy, a właściwie ja mam, na skrzynce pocztowej, przesłaną przed chwilą przez moją mamę. Promocja ma już dwa dni i potrwa tylko kolejne dwa, więc należy się spieszyć.
(Przy okazji dowiaduję się, że mama pół godziny grzebała w koszu skrzynki mailowej, gdyż poprzedniego wieczoru raczyłam pisać notkę na bloga zamiast z nią nie rozmawiać, więc w przypływie złości wiadomość o fajnym rabacie w mniej fajnym Empiku potraktowała klawiszem "Delete")
Do książki wracam dopiero po dłuższym czasie. Do tej pory leżała ona przede mną, gdy klikałam na komputerze i nie mogłam, chociaż bardzo chciałam skupić chociaż na chwilę, na pięć minut wzrok na tej historii, rozpoczętej, nieskończonej, która mnie przyciąga i nęci. Zaraz jednak, gdy patrzę na pierwsze słowa lektury od razu sobie o czymś przypominam.
Szybko nabiera to realnego kształtu. Układa się w słowo tak przeze mnie znielubione: zaległości. Mam, niestety mam zaległości recenzyjne. Bez zastanawiania się sięgam po mój, jeden z wielu, zeszyt recenzyjny. Musicie bowiem wiedzieć, że nigdy, przenigdy nie dałabym rady wylać emocji z mojego serca wprost na... klawiaturę i ekran komputera. Zawsze do zapisywania opinii, spostrzeżeń, ocen używa długopisu i śnieżnobiałej kartki. Zawsze piszę recenzje ręcznie, niemiłosiernie kreśląc to co uważam za beznadziejne, podkreślając ważne rzeczy, a potem skrupulatnie wpisuję każde słowo (dokonując przy okazji ostatnich poprawek) w bezpłciowe i surowe okienko bloggera.
Potem jeszcze szybka obróbka zdjęć załączanych do recenzji i kliknięcie w zbawienny przycisk "Publikuj posta". Ale jeszcze nie mogę wyrwać się z blogowego świata. Jeszcze odpowiednie linki do recenzji na stronie, jeszcze informacja na fejsie, jeszcze szybkie sprawdzenie - czy wszystko jest dobrze? Jest.
Dobrze. Może w końcu wrócę do...
Ależ nie tak szybko! Najpierw muszę zobaczyć, co jest w skrzynce pocztowej, bo mamie "mignęła biała karteczka". Karteczka okazuje się tym razem nie reklamą, ale zaproszeniem na pocztę. Przemiły pan listonosz nie raczył mnie uprzedzić, iż w skrzynce zostawia takie cudo, nie raczył powiadomić, że coś mu się do skrzynki nie zmieściło i pouczyć bym udała się na pocztę w celu odbioru tej przesyłki (w dodatku mama przypomniała sobie o owej bieli w skrzynce oczywiście po jakimś czasie, gdy godzina zamknięcia placówki pocztowej zbliżała się nieubłaganie). Szybciutko w leciutkiej kurteczce i niezbyt wyjściowym stroju biegnę zatem do urzędu pocztowego. A tam, jak to u mnie czasami bywa, kolejka gigant. I tylko jedno okienko otwarte. Ja zaopatrzona jedynie w dowód oraz kwitek awizo nie bardzo mam co robić w oczekiwaniu. Klnę w duchu, że jednak nie wzięłam książki, ale przecież inteligentny człowiek się nie nudzi. Więc spędzam czas obserwując ludzi, w tym panią z pocztowego okienka specjalnie nie przejmującą się kolejką i popijającą kawę. Przede mną też zajmujący całą moją uwagę widok, chwiejącego się, podchmielonego mocno osobnika... przepuszczającego prawie wszystkich wchodzących na pocztę petentów. Chociaż gotuje się we mnie, mam dosyć i marzę o powrocie do lektury to zamieniam się w boski, piękny i subtelny kwiat lotosu. Uświadamiam sobie, że przecież przyszłam odebrać książki! Już jako czerwony, wściekły, zmęczony kwiat opuszczam pocztę po kolejnych czterdziestu minutach. W między czasie robi się już wieczór i pod blokiem od razu zauważam samochód mojego T. przybyłego, jak zwykle po pracy, w odwiedziny.
Oznacza to oczywiście, że z czytania nici.
I gdy późnym wieczorem, pożegnawszy T., umywszy zęby, przebrawszy się w lekką pidżamkę zasiadam w łóżku do upragnionego czytania nic już nie może się powstrzymać. Jedno słowo, drugie, trzecie, jedno zdanie, jeden rozdział...
Oto budzę się z nosem w książce, ze stuwatową lampką świecącą mi prosto w oczy i głośno ziewając postanawiam, że więcej to poczytam sobie już jutro. Wszak weekend się dopiero zaczął! Jakże daleko mi do poniedziałku!
(Rzecz miała miejsce w pewien wolny piątek ;))
A Wy jak drogie mole książkowe spędzacie wolny dzień od pracy/zajęć? Czy też wszystko sprzysięga się przeciwko Wam, wszelkie złe moce wchodzą w komitywę, by tylko przeszkodzić Wam w czytaniu?
to wszystko jest potrzebne by móc stworzyć wytrawnego Czytelnika.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
zawsze! jak już mam choćby chwilę wolną i plany na czytanie rozkoszne..to zaraz coś z kąta wyziera innego- coś co muszę, powinnam i koniec z planów...aj..
OdpowiedzUsuńale życie mola książkowego uwielbiam! jak i zresztą Ciebie- jeszcze mocniej po tej notce:)
Również spisuję moje wrażenia ręcznie, dlatego w moim blogu króluje ołówek. Czasami zdarza się, że to, co przepiszę jest zupełnie odmienne od tego co na papierze.:D Milo było poznać twój dzień, dobrze się u ciebie czułam.:)
OdpowiedzUsuńDni wolne są zawsze upragnione i wyczekiwane:)
OdpowiedzUsuńA co złowiłaś na swojego Kindelka?
CZasem tak mam, że jak na zlość wszystko sprzeciwia się mojemu czytaniu. Blogowanie tez zajmuje sporo cZasu, bo a to u siebie chcę coś napisać, a to inne blogi poprzeglądać i tak zamiast czytać ksiązkę, bloguję :)
OdpowiedzUsuń:-) Mój wolny dzień wygląda bardzo podobnie, tyle że to ja sama się rozpraszam, bo zamiast skupić się na czytaniu, usiłuję zrobić jednocześnie kilka rzeczy, na które w "pracowy" dzień zwykle nie mam czasu, siły, ani ochoty.
OdpowiedzUsuńNotki na bloga również piszę ręcznie :-D. Na osobnych kartkach, piórem, w zeszycie notuję tylko cytaty.
Kiedyś uwielbiałam golfy, a teraz mam tak samo jak Ty - duszą mnie! Wolę się opatulić szaliczkiem. Bardzo mi się podobają kominy, ale jakoś siebie w nich nie widzę...
Aaaa opisałaś prawie mój dzisiejszy dzień! :)
OdpowiedzUsuńObudziłam się dosyć wcześnie (wstawaj, szkoda dnia), w przeciwieństwie do Ciebie dzień rozpoczęłam od kubka kawy i... jajecznicy (której nie zjadłam, bo kawa zdążyła mnie "najeść" do syta) Wykąpałam się, ubrałam, poopowiadałam mojej babci światowe nowinki dnia wczorajszego, poszłam do umówioną wizytę do dentysty sadysty, zrobiłam zakupy, wróciłam i kurczę! Właśnie sobie uświadomiłam, że jest godzina 23 :o Złośliwy komputer zajął mi pół dnia. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że poza krótką recenzją, trochę popracowałam. A najważniejsze? Książki? Dziś ani zdania. Nie próżnuję, żegnam się i pędzę do czytania
! :)
Brzmi znajomo:)moje wolne dni wyglądają podobnie. Kolejne podobieństwa z Twoim i moim obrazem dnia to Kraków i powolny komputer:) Miłego wtorku Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOch, dni mamy zupełnie inne - ale jedno mamy wspólne: ręczne pisanie. Też mam zeszyt, gdzie zapisuję to, co mi do głowy przyjdzie po lekturze, wpisuję cytaty... Nie umiałabym od razu do bloggera, jakoś mi nieswojo.
OdpowiedzUsuńJeśli w wolne dni chce się poczytać, chyba warto oddać komus komputer na kilka godzin ;) Nawet w "pracowy" dzień wtedy można przeczytać więcej.
OdpowiedzUsuńKaś, widzisz, to chyba coś na kształt prawa Murphy'ego! Zawsze coś przeszkadza!
OdpowiedzUsuńDziękuję i również Cię uwielbiam :) Pozdrawiam!
Clevero, dziękuję pięknie. Cieszę się, że nie tylko ja mam obsesję papierową i nie potrafię przelać swoich myśli na klawiaturę. Zdarza mi się także, iż w okienku bloggera pojawia się coś zupełnie innego niż mam w zeszycie. Pozdrawiam!
Nutto, właśnie akurat trwają te upragnione dni wolne :) Jak już wspomniałam w komentarzu na Twoim blogu, na Kindelka złowiłam mnóstwo różnych przedziwnych książek. Uporządkowałam je seriami, autorami, a resztę wrzuciłam do bardzo ogólnych katalogów np. mam folder "Klasyka" oraz folder "Współczesna polska". Pogubić się w tym nie powinnam, ale zastanawiam się... kiedy ja to wszystko przeczytam?
Pozdrawiam!
Aneto, blogowanie wciąga. Trudno jest napisać notkę i wyłączyć komputer nie zaglądając na zaprzyjaźnione blogi :) Niestety ciężkie jest życie mola książkowego... Pozdrawiam!
Eireann, niestety, dzień wolny zawsze powoduje, że robię kilka rzeczy na raz i potem nagle nadchodzi wieczór, a ja żadnej czynności nie dokończyłam: ani nie skończyłam książki, ani nie napisałam recenzji, ani nie posprzątałam...
Luźne kartki zawsze mi giną, natomiast zeszyt pozwala scalić wszystkie notatki i myśli w jedność :)
Do golfów już nie mam serca, ale kilka takich bardzo, bardzo luźnych (nawet nie dotykają szyi, więc trudno je nazwać golfami) mam jeszcze w szafie. Tak na zimne dni. W kominie czułabym się chyba jeszcze bardziej klaustrofobicznie. Pozdrawiam!
Kingo, niestety wolne dni mają to do siebie, że za szybko się kończą. A komputer, niczym drapieżca, pożera z chęcią każdą minutę mojego wolnego czasu. Na szczęście coraz więcej we mnie silnej woli, by go wyłączyć.
OdpowiedzUsuńZawsze znajduję czas na czytanie wieczorem, pod kołderką w łóżku. Pozdrawiam!
Marietto, widzę, że wszyscy mamy podobny rytm dnia. Mój komputer nie jest wolny, akurat na jego sprawność nie mogę narzekać, gorzej natomiast z tym pochłanianiem czasu. Dużo gorzej :)
Cieszę się, że jesteś kolejną bloggerką książkową z Krakowa. Im nas więcej tym lepiej. Pozdrawiam!
Agnes, cieszę się, że jednak coś mamy wspólne :) Ten blogger jest jakiś taki bezosobowy. Nie to co mój ukochany zeszycik i ulubiony długopis. Pozdrawiam!
Lilithin, niestety nikt nie chce takiego "daru" przyjąć. Co więcej, miałabym niezwykłą trudność, gdyż korzystam prawie wyłącznie z komputera stacjonarnego, który po ostrym liftingu kusi wielkim ekranem, szybkością oraz piękną grafiką, szczególnie w grach. Brrr. Jedyna szansa to gdzieś wyjechać, z dala od cywilizacji. W czasie dwutygodniowych wakacji przeczytałam tyle książek ile zwykle czytam w ciągu dwóch miesięcy. A zatem drogie mole książkowe - wakacje, wakacje, wakacje ;)
Zazdroszczę Ci tego Twojego ukochanego Kindelka :) No i 200 pozycji... to wiele :) Jeśli nie czytałaś, to mam w pdfie dwie pozycje wydawnictwa Akcent "Człowiek, który pokochał Yngvego" i "Milczenie". Mogłabym Ci je wysłać mailem.
OdpowiedzUsuńWróciwszy dzisiaj do domu, świętując wolne popołudnie, ułożyłam się wygodnie na łóżku z książką, niestety pech chciał, że mój kot, który rozpyla niewidzialne iskierki spania, zasnął obok mnie i ja za chwilkę też. Także niewiele przeczytałam i obudziłam się o 20... Miejmy nadzieję, że jutrzejszy dzień będzie bardziej produktywny...