wtorek, 22 listopada 2011

Nie lubię poniedziałku, czy może jednak wtorek jest gorszy?

Od jakiegoś czasu lansuję na swoim blogu pewne założenie. Ale chyba słuszne.
Przecież najbardziej na świecie nie lubimy powracać do szkoły lub pracy po dłuższym, wolnym czasie. Dlatego tak strasznie przestawić się na tryb zajęciowy po udanych wakacjach, wspaniałych urlopach, aktywnych feriach. Dlatego też w pierwszy dzień po weekendzie (nawet tym trwającym standardową długość czasu) zaliczamy spadek formy, jesteśmy znudzeni i trudno nam się skupić. Zresztą sama myśl o tym, że w poniedziałek trzeba będzie wstać rano, zebrać się i wyjść z domu nie jest pokrzepiająca.


Do tej pory byłam święcie przekonana w całkowitą słuszność, a wręcz w świętość tej tezy.
Aż do wczoraj.

Dzień na "NIE"

Wtorkowy poranek nie jest zwykle przesadnie ciężki. Przez cały tydzień budzę się mniej więcej o tej samej porze, zatem nie mam problemów ze wstawaniem, a jedynie z zebraniem się na odpowiednią godzinę. Muszę wyjść z domu o 9, gdyż o 10 przekraczam próg sali i odbywam 1,5 godzinną lekcję angielskiego.

Dzisiaj wyszłam o 9:20. Tramwaje się niezbyt zgrały (muszę jechać z przesiadką, bo tak jest krócej), przez całą drogę wszystkie miejsca siedzące były zajęte (a ja objuczona jak wół pociągowy, w dodatku przyczepiona do uchwytu złą ręką i mój rehabilitowany bark zdecydowanie się odrehabilitował, a zmienić miejsca nie sposób, bo okrutny tłum). Gdy już z wywieszonym językiem wybiegłam z autobusu (złapanego zamiast tramwaju) i pobiłam prawdziwy rekord, w ciągu pięciu sekund dobiegając do budynku, gdzie odbywam lekcje angielskiego, na schodach mignęła mi moja lektorka, która w ekspresowym tempie (ciekawe gdzie ćwiczy?) pokonała trzy piętra kamienicy o trzeszczących i bardzo stromych schodach. Ja aż taką olimpijką nie jestem i chociaż nigdy nie miałam strasznych problemów ze sportami wysiłkowymi to wierzcie mi, stanąwszy na trzecim piętrze starodawnego budynku o trzeszczących schodach, piecach kaflowych, wypadających drewnianych oknach, dostałam zawału. A na pewno mocnej palpitacji serca.

Ale zdążyłam. Cała zgrzana i czerwoniutka na buzi niczym dorodny buraczek (czemu nie wpadłam na to by ściągnąć cieplutki kożuszek u wylotu schodów - nie wiem) zajęłam swoje miejsce w jednej z pierwszych ławek. Szybko okazało się, że za bardzo nie mam zadania domowego. Że nie przeczytałam zbyt dużo z tego, co przeczytać należało. I najważniejsze - iż muszę oddać zaległe wypracowanie i to do czwartku (czyli za dwa dni). Oczywiście niczym najpilniejsza kursantka obiecałam solennie, że to wszystko uczynię, ale przynajmniej nie jestem w tym sama - kilka osób również ma dwa dni na wysmarowanie zgrabnego listu, lecz nikt za bardzo nie wie co ma tam w nim napisać...

Tylko, że moi współtowarzysze niedoli będą mieli cały jutrzejszy dzień, który ja spędzę kolejno w: pociągu - Warszawie - pociągu. Wrócę późnym wieczorem, jak będzie spóźnienie to może przyjadę nawet w czwartek. Po prostu cud, miód i... angielski.

Dalej było tylko gorzej. W restauracji, gdzie jadłam lunch z moim T. czekaliśmy ok. 20 minut na rachunek i kolejne 15 minut na wydanie reszty, w dodatku bułeczki które otrzymaliśmy na przystawkę były całkowicie zimne, twarde i niedobre. Chodzimy tam dosyć często i zawsze wszystko było w porządku. No ale nie w ten dziwny czwartek.

Później jeszcze wybrałam się na krótkie zakupy połączone z otwarciem nowego rachunku bankowego. I okazało się, że zamówiłam sobie niewłaściwą kartę bankomatową - była inna, dużo lepsza, o czym nie wiedziałam i chociaż mogę na szczęście jeszcze zmienić decyzję to będę na nową kartę, o ironio, czekała dłużej.

I jeszcze teraz. Jest już godzina 22, a ja bez zadania na angielski, bez kąpieli, bez przygotowanych i spakowanych rzeczy na wyjazd (jadę na jeden dzień, ale coś przydałoby się tam zabrać), a jutro muszę wstać na pociąg na 6:20. A wczoraj było tak pięknie.

Dzień na "TAK!"

Zerwałam się rano z przedziwnym przeczuciem, że ten dzień będzie cudowny. To zabrzmiało chyba nieco ironicznie nawet w mych myślach - był poniedziałek, dzień po kolejnym weekendzie. Za oknem mgła, zimno, jesienno, przygnębiająco.

Poranne śniadanie, konwersacja z moim zajętym w pracy T. na gadu gadu, szybciutkie wypełnienie formularza założenia nowego konta bankowego (i dowiedziałam się przy okazji, że otrzymam bon o wartości 100 zł do empik.com. Wiem, co niektórzy myślą o tej księgarni, ale jednak się ucieszyłam, bo to w końcu oznacza nowe książki!) i umówienie się z mamą.

Udałyśmy się do nowootwartej galerii handlowej na przedmieściach Krakowa. A tam raj zakupowy. Nabyłam cztery piękne i oryginalne swetry, sukienkę (co prawda letnią, ale naprawdę boską i tanią jak barszcz) oraz piękną malutką torebeczkę (pasującą do kolekcji moich wielkich toreb na najpotrzebniejsze rzeczy). W przerwie zakupowego szaleństwa weszłam na chwilkę sprawdzić pocztę. Pamiętałam o tym, że 21 listopada mają być wyniki konkursu w którym brałam udział (szczegóły w poprzednim wpisie), lecz nie bardzo wiedziałam czy na pewno i kiedy. Ponieważ na mailu nie było żadnej informacji postanowiłam sprawdzić szybciutko "u źródła".


I w tym momencie zakręciło mi się w głowie. Przeczytałam ten komunikat z pięć razy, potem pokazałam kolejne pięć razy mamie i chociaż dalej nie wierzyłam to stało się. Wygrałam główną nagrodę w konkursie na najlepszy tekst wykazujący wady DRM. I wygrałam nie byle co, tylko nowiutkiego Kindle 4 Classic, który właśnie powoli zmierza w moją stronę.

Parsknęłam śmiechem, a że siedziałam akurat z mamą w kawiarni, popijając pyszne latte, parę osób spojrzało na mnie ze współczuciem. O wygranej dowiedziałam się bowiem z... Kindle 3. Czyżby jakieś zrządzenie losu? ;)

A jak Wam mijają dni po weekendzie? Wciąż poniedziałek jest zmorą?
Mnie wydaje się, że ten wczorajszy był tylko jednym malutkim wyjątkiem i w przyszły dopiero się zacznie! :)


---
zdjęcia znalezione w sieci

9 komentarzy:

  1. Gratuluję wygranej!!!!! Świetny tekst. Napisany prosto i z humorem. Co prawda nie czytam e-booków, ale jestem za zniesieniem DRM-u. (Nie czytam dziś - mogę czytać jutro).

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo! Gratuluję, niech dobrze służy!

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluje wygranej :) Co do DRM to sie nie wypowiadam, bo nie jestem w temacie, nie mam czytnika i nie czytam e-booków ( wyjątek uczyniłam z czystej ciekawości dla ksiązki Pitera Murphyiego). Poniedziałku to zmora, bo następują po dwóch dniach luzu od pracy/uczelni. Aktualnie poniedziałki nie różnią sie dla mnie od innych dni tygodnia, bo studia już za mną i aktualnie jestem bezrobotna. Pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję powiększenia rodzine Kindle:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Czy ta kamienica od angielskiego jest przy Krupniczej, koło Bagateli?
    :)

    OdpowiedzUsuń
  6. I ode mnie - gratulacje serdeczne.

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluje wygranej ;) A ja kocham poniedziałki, wolne poniedziałki. ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Balbino64, pięknie dziękuję. Bardzo cieszę się, że Ci się podoba mój tekst. Pozdrawiam!

    Agnes, dzięki. Służyć będzie na pewno dobrze, ale nie mnie (w myśl zasady co za dużo to nie zdrowo). Będę podrzucać na nim fajne lektury moim bliskim :) Pozdrawiam!

    Aneto, dziękuję. Wcześniej też nie czytałam e-booków. Nie chciałam psuć sobie oczu czytając na ekranie komputera, ale odkąd mam czytnik to stałam się prawdziwą fanką e-booków i przeciwniczką DRM w jednym :) Poniedziałek nawet gdy spędza się go w domu potrafi troszkę wytrącić z równowagi - wszak bliscy udają się do szkoły/pracy i jest się samemu, co mnie się nigdy nie podobało. Pozdrawiam!

    Nutto, dziękuję pięknie. Rodzina się powiększyła nawet nie wiem kiedy, całkowicie bezboleśnie, malec rośnie zdrowo i wciąż zachwyca :) Pozdrawiam!

    Eireann, dziękuję i pozdrawiam!

    przewodnikpokrakowie, tak, Krupnicza obok Bagateli. Moja zmora ;) Pozdrawiam!

    Beatrix73, dziękuję i pozdrawiam!

    wiedzmblog, dziękuję. Wolne kocham nie tylko poniedziałki, ale też wtorki, środy, czwartki... Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...