Jak wiecie, albo właśnie się dowiadujecie, mam pewien fetysz jeśli chodzi o kino. Fetysz ten to bezwzględne, całkowite, niepohamowane uwielbienie skierowane w niepozornego i przez niektórych nielubianego Woody'ego Allena.
Nie oglądałam, co prawda, wszystkich filmów mojego ukochanego reżysera, bo dawkuję je sobie solidnie - cóż bowiem mogłabym począć, gdybym już nie miała żadnego dzieła w zanadrzu? Miałabym czekać na jakąś nowość? Za bardzo niecierpliwa jestem!
I tak widziałam dwa, poświęcone problematyce winy i kary obrazy - "Match point" oraz "Cassandra's Dream". A właściwie trzy, bo trzecim była niezwykle szalona komedia - "Scoop, czyli gorący temat". Wszystkie filmy w atmosferze angielskiej (konkretniej londyńskiej) flegmy.
Później Pan Allen odwiedził słoneczną Katalonię w "Vicky Christina Barcelona" i spojrzał na nią okiem tożsamym z Pedro Almodovarem (a może zamienili się rolami? bo wówczas Pedro nakręcił coś zupełnie niealmodovarowskiego). W podróż tą udał się chyba tylko po to by móc z wielką pompą powrócić na Manhattan.
Więc i ja z Allenem powróciłam do NY, podziwiając go "przed" i "po" powrocie z tego niespodziewanego giganta.
Przed czyli:
"Melinda & Melinda"
Grupa przyjaciół spotyka się w jednej z knajp na Manhattanie. Wśród ogólnego rozgoryczenia współczesnymi problemami Nowojorczyków, dwóch obecnych na spotkaniu pisarzy inicjuje stworzenie wymyślonej historii o Melindzie. I to w dwóch wersjach - tragicznej i komicznej.
Tak oto załamana nerwowo Melinda pojawia się niespodziewanie na przyjęciu u swojej dawno niewidzianej przyjaciółki - jest w opłakanym stanie, wygląda źle, a czuje się jeszcze gorzej - twierdzi, że mąż zabronił jej kontaktów z dziećmi.
W drugiej odsłonie Melinda niespodziewanie pojawia się w drzwiach przebojowej pani reżyser oraz bezrobotnego aktora.
Z każdą kolejną sceną coraz trudniej będzie nam odróżnić komedię od tragedii, bo granice tych dwóch historii powoli zacierają się, mieszają, miksują, aż do całkowitego miszmaszu. Ale przecież jest w tym filmie dokładnie tak jak w życiu - w każdej chwili bowiem nasza rzeczywistość może odwrócić się o 180 stopni i nagle będziemy zaskoczeni światem oglądanym do góry nogami.
Opowieść z perspektywy kogoś kto ją właśnie tworzy jest genialnym zabiegiem - nosi w sobie elementy luźnej rozmowy przyjaciół, ciekawej pogadanki przy piwie, czy po prostu wymiany plotek. Bo kto z nas nie plotkuje? A historia Melindy w obu odsłonach mogła przecież zdarzyć się każdemu!
Ocena: 5,5/6
Po czyli
"Whatever works"
Gdy tylko dowiedziałam się, że Allen wraca i to powraca na Manhattan od razu wiedziałam, że muszę zobaczyć jego nowe dzieło. Zobaczyłam oczywiście, ale niestety polski tytuł gorzko mnie rozczarował, dlatego używam oryginalnego - brzmi o wiele lepiej :)
(btw kto te tytuły tłumaczy? jacyś napaleni gimnazjaliści? nie, oni nawet by wymyślili coś lepszego!)
Boris jest zgryźliwym, stetryczałym geniuszem. Ma swoje przyzwyczajenia, swoje nawyki, swoje upierdliwości, a także duże doświadczenie życiowe. Gdy na jego drodze staje młodziutka i piękna Melody wydawałoby się, że wyrzuci ją za drzwi. I zapewne tak by się stało, gdyby nie współczucie, które w nim wywołała.
Tak oto Boris oraz Melody zaczynają tworzyć niezwykłą parę - on jest dla niej mentorem, nauczycielem, autorytetem i uosobieniem prawdziwego mężczyzny, a ona dla niego powiewem świeżości, pojętną uczennicą, fanką jego teorii, osobą, która naprawdę potrafi słuchać oraz cudowną kobietą. Na drodze ich szczęściu staje jednak szereg osób, począwszy od rodziców Melody, skończywszy na jej młodym, nowym adoratorze.
"Whatever works" to nie tylko genialny film o życiu, to też doskonała komedia, jakich próżno szukać wśród produkcji ostatnich lat. Każdy z bohaterów Allena przeżywa przemianę - przybywając na Manhattan odkrywa swoją prawdziwą naturę, przestaje udawać i zostaje sobą.
Woody po raz kolejny uczy nas życia.
Ocena: 6/6
Nic na to nie poradzę - kocham Allena i to bezkrytycznie. I czekam na jego najnowszy film, który już premierę światową ma za sobą :) Czekam i nie mogę się doczekać!
to wszystko jest potrzebne by móc stworzyć wytrawnego Czytelnika.
O tak, Woody Allen :) Kontrowersyjny, cyniczny, ironiczny i arogancki mały człowiek, którego całym sercem uwielbiam. :)
OdpowiedzUsuńja jutro idę na "Whatever works". :)
OdpowiedzUsuńJa raz Allena lubię, a raz tak mnie denerwuje, że nie da się tego opisać :D
OdpowiedzUsuńAle na "Whatever works" się wybieram i wiem, że to dobry wybór :D
Całkowicie rozumiem Twój zachwyt nad Woodym, jego nie sposób nie-kochać :P Wiem coś o tym, półki aż toną od różnych różnistości na jego temat. To moja gwiazdka w oku. Nie wyobrażam sobie życia bez jego twórczości. Każdy tydzień zakańczam jednym filmem z ulubionej kolekcji. Melindę oglądałam 2 tyg. temu... A jego najnowszy obraz mam zabookowaną od znajomego z Manhattanu, który obiecał mi przesłać filmik za jakiś czas, a więc już nie mogę się doczekać :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko, jak najbardziej na Tak! :)
tez kocham Allena i obejrzałam prawie wszystko co nakrecił. I to po kilka razy ;) Tylko jestem bitchy beast i kocham go krytycznie, dlatego nigdy nie zachwyce sie klątwa skorpiona i Scoopem. Natomiast bardzo zdziwiło mnie ze ostatni jego film (masz racje ze tytuł beznadziejnie przetłumaczony przez jakiegos idiote od marketingu pod haslem seks zawsze sie sprzeda) zyskał tak rozne opinie. mnie sie podobał, przypominal mi co prawda mocno Manhattan z mlodziutka Mariel Hemingway, ale moze dzieki temu mial ten stary allenowksi urok, za ktorym tak sie stęskniłam.
OdpowiedzUsuńZachęciłaś mnie do obejrzenia obydwu filmów ;)
OdpowiedzUsuń