Czy potraficie sobie wyobrazić sytuację, w której bezpośrednio po porwaniu dziecka ojciec nie zgłasza się do odpowiednich służb mundurowych odpowiedzialnych za ściganie przestępców, tylko z wszystkimi mieszkańcami swego miasta rusza by odbić potomka z rąk porywacza?
Albo sytuację, w której bankier nie może ogłosić bankructwa bez żadnych konsekwencji dla siebie i swej rodziny, gdyż za każde ewentualne niepowodzenie w interesach będzie ścięty na progu swego kantoru?
Czy może łatwiej wyimaginować sobie okoliczności, w których miast sądów i trybunałów wymiar sprawiedliwości sprawuje kościelny urząd ścigający grzesznych obywateli, udowadniający im przestępstwa, które w żadnym prawie karnym zaistnieć nie mogłyby, za pomocą tortur i skazujący heretyków na dotkliwe kary, w tym na karę konfiskaty majątku i śmierci?
W naszych realiach niezwykle trudno udzielić odpowiedzi twierdzących na powyższe pytania. Nie, nie potrafimy wyobrazić sobie takiego stanu rzeczy, bo żyjemy w innej rzeczywistości, która kieruje się innymi prawami, zasadami.
Natomiast w XIV-wiecznej Barcelonie, mieście wolnym, niezależnym, obdarowanym licznymi królewskimi przywilejami takie sytuacje nie tylko mogły, ale i miały miejsce.
Ildefonso Falcones w swej powieści historycznej pt. "Katedra w Barcelonie" przedstawił jednak nie tylko zwyczaje, prawa, uprawnienia mieszkańców Barcelony, nie tylko ich codzienną egzystencję u progu nowożytności, ale przede wszystkim ukazał niezwykle barwną historię życia jednego z jej mieszkańców.
Arnau Estanyol urodził się w jednym z wielu gospodarstw posiadłości Navarcles w Księstwie Katalonii. Jego ojciec - Bernat Estanyol był człowiekiem majętnym, a przy tym bogobojnym i porządnym. Pojął za żonę młodą i piękną - Francescę Esteve, a wszystkie znaki na niebie
i ziemi wskazywały na to, iż będzie wiódł szczęśliwe życie u boku wspaniałej kobiety, w swym doskonale prosperującym gospodarstwie, otoczony gromadką dzieci.
Było jednak pewne "ale". Estanyol nie był wolny, był przywiązanym do ziemi chłopem pańszczyźnianym, wasalem Pana Navarcles. W dodatku Pana, któremu bardzo naraził się nie chcąc oddać części ziem, które dostał w spadku po ojcu. Ujma, której się dopuścił, w mniemaniu swego pana, narażała go także, jako wasala, na ciągłe szykany. Bernat poniżony postanowił uciec, porzucając swe gospodarstwo.
W poszukiwaniu wolności udał się wraz z malutkim synkiem do Barcelony, gdzie po roku i jednym dniu mógł uzyskać status wolnego obywatela.
Cała saga Falconesa to historia życia syna Bernata Estanyola - Arnaua, który wychowywany początkowo jako ukrywający się niewolnik,
a z czasem jako wolny mieszczanin napotykał na swej życiowej drodze coraz to większe przeszkody do pokonania. Powieść ta to jednak również historia budowy jednego z najbardziej okazałych
i najpiękniejszych kościołów Barcelony - Santa María del Mar.
Ta niesamowita gotycka świątynia powoli wzrasta, a wraz z nią Arnau, który dojrzewa, podejmuje kolejne życiowe wyzwania, rozwija swą karierę zawodową.
Fabuła "Katedry w Barcelonie" podzielona jest na cztery, osobne części, obrazujące cztery etapy życia Arnaua. I tak mamy część "Słudzy ziemi", gdy Estanyol zrzuca kajdany niewoli, część "Słudzy możnych", która pokazuje początkowe życie Arnaua w Barcelonie, uzależnione niestety od innych, trzecią część "Słudzy namiętności",
w której dorastający, dojrzewający Arnau odkrywa w sobie mężczyznę i poznaje wszystkie problemy z tym odkryciem związane oraz wreszcie ostatnią część "Słudzy przeznaczenia" będącą doskonałym podsumowaniem wszystkich przygód Arnaua i jednocześnie stanowiącą wyraźną przestrogę dla Czytelników - że w każdym momencie życia może przytrafić się nam coś absurdalnego
i przykrego.
Odkąd zaczęłam czytać powieść Ildefonso Falconesa codziennie przechodziłam ulicami jeszcze średniowiecznej Barcelony, widziałam wznoszące się piękne kościoły, widziałam ciężką pracę ówczesnych robotników, ogromne bogactwo kupców i gigantyczny przepych towarzyszący możnym. Spacerowałam wraz z Arnauem po barcelońskiej plaży, chodziłam modlić się do kościoła Santa María, ba - nawet ten kościół budowałam! Na własnej skórze mogłam poczuć XIV-wieczną historię tego miasta, doświadczyć wszystkich przykrych
i radosnych wydarzeń ludu Księstwa Katalonii.
To prawda, książka bardzo mnie wciągnęła i nawet w najśmielszych marzeniach nie podejrzewałabym siebie o takie zaangażowanie w lekturę. I to w jaką lekturę? Częściej krytykowaną niż chwaloną. Której zarzucano m.in. zbytnią skrupulatność w odwzorowaniu tamtejszej rzeczywistości, a zbyt małe zaangażowanie w fabułę.
Chociaż z wypiekami na twarzy śledziłam każdą kolejną stronę historii Arnaua to muszę jednak zejść na ziemię i trochę pokrytykować,
bo niestety i w tym przypadku spełniła się zasada, iż "nie można mieć wszystkiego". Przez pierwsze rozdziały przechodziłam, co prawda jak burza, jednak każde oderwanie się od czytania i próba powrotu do lektury spotykała się u mnie z początkowym, lekkim znudzeniem, dopiero mniej więcej od połowy znudzenie to całkowicie ustąpiło miejsca fascynacji.
Ponadto niestety natknęłam się na kilka błędów, zapewne spowodowanych bądź niewłaściwą korektą (może jej brakiem?), albo zaniedbaniami tłumacza. Ze względów oczywistych nie mogę przypisać tych pomyłek autorowi, chociaż i co do niego miałam pewne wątpliwości, bo czy wszystko co opisał, nad czego poznaniem spędził 5 lat, jest prawdą?
Tutaj Pan Falcones mnie bardzo zaskoczył i w posłowie zatytułowanym "Od autora" całkowicie rozwiał moje wątpliwości - wszystko, bez wyjątku tłumacząc i wskazując nawet momenty, gdzie pozwolił sobie na zastosowanie fikcji literackiej.
Styl natomiast Ildefonsa Falconesa nie był mi niemiłym, czy ciężkim, a wręcz pozwolił mi na szybkie przeczytanie aż siedmiuset stron tego opasłego tomiska.
Jedyny zarzut, jaki skłonna jestem postawić "Katedrze w Barcelonie"
i jej autorowi, to to, że niestety nie jest to powieść aż tak dobra,
jak "Cień wiatru". Odkładając go na półkę spokojnie mogłam zasnąć, bez miliona emocji kotłujących się w mej głowie. A przy Panu Carlosie Zafónie spać nie mogłam!
Ocena: 5/6
Interesującym powiązaniem mej poprzedniej lektury z barcelońską przygodą, które zauważyłam już po otwarciu powieści Falconesa, była dedykacja. "Katedrę w Barcelonie" autor dedykuje bowiem swej żonie - Carmen. Oczywiście to nie żona Pana Ildefonsa była (zresztą jakże uroczą) bohaterką książki "Belcanto" Ann Patchett, ale i tak powiązanie jest dla mnie zaskakujące :)
Nie zaskakuje mnie natomiast powracające od 11 lat pragnienie ponownego odwiedzenia Hiszpanii, spaceru po cudownej Barcelony
i oddychania, choć przez chwilę, ożywczym katalońskim powietrzem. To może w nadchodzące wakacje...
to wszystko jest potrzebne by móc stworzyć wytrawnego Czytelnika.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zastanawiam się, czy czytałyśmy tę samą książkę:)
OdpowiedzUsuńJa jej nie dokończyłam. To kolejny dowód na to, że każda książka znajdzie swego czytelnika:)
Joanno, podczas czytania książki cały czas towarzyszyło mi wspomnienie Twojej recenzji, którą widziałam krótko przed rozpoczęciem przygody z Falconesem. I muszę przyznać, że pomimo tego wspomnienia książka przypadła mi do gustu :)
OdpowiedzUsuńMoże jest to spowodowane faktem, że historię ubóstwiam ponad wszystko, może tym, że kocham Hiszpanię i Barcelonę, a może po prostu mam jakąś zbieżność myśli z autorem (który na co dzień zajmuje się prawem, podobnie jak ja).
Po takich właśnie sytuacjach widać, jak różnorodne są gusta moli książkowych :)
Pozdrawiam!
Bardzo lubię „Katedrę w Barcelonie”. Uważam, że oprócz dobrej historii to również fantastyczna lekcja historii. Z tej książki wyniosłam o wiele więcej niż ze szkoły. Jeśli zaś chodzi o porównywanie do Zafona byłabym ostrożna. Samo miasto czy narodowość jeszcze niczego nie oznacza. Obaj panowie tworzą zupełnie inne historie o innych celach i przede wszystkim o innym podłożu. Za Zafonem stoi magiczny obraz Barcelony ( z tym się nie polemizuje), zaś za Falcones’em przemawia ogrom pracy, którą wykonał przed napisaniem powieści. Dlatego wole cenić te powieści jako zupełnie odrębne dzieła, bez doszukiwania się wyższości któregokolwiek z pisarzy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :-)
Miss Jacobs, me porównanie było li tylko nawiązaniem do opisu z okładki :)
OdpowiedzUsuńDoceniam ogrom pracy Falconesa i strasznie, przez to ujęcie historyczne, jego powieść przypadła mi do gustu.
A Zafon to Zafon.
Nie mam zamiaru polemizować z Twoją wypowiedzią, bo się z nią w pełni zgadzam.
Pozdrawiam
Barcelona jest fascynująca - dlatego tak chętnie czytuję książki, z nią związane. Tę mam na półce od jakiegoś czasu, ale jeszcze nie dopchała się na czoło długaśnej kolejki. Myślę jednak, że prędko zagości zarówno w mym umyśle, jak i na blogu :)
OdpowiedzUsuń"Tajemnicę Gaudiego" już znasz? Jeśli nie, to polecam :)
Claudette,
OdpowiedzUsuńTo kolejny powód do tego by nie czytać opisów z okładek :-)
Otrzymałam ją kiedyś na urodziny i stoi nieprzeczytana na półce. Aż wstyd;)Twoja recenzja skłania jednak do zapoznania się z nią.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam jakieś 2 lata temu.Bardzo mi się podobała.Barcelona ogromnie pociąga, ale nie ujmuję niczego umiejętnościom pisarza.A swoją drogą też ją komuś sprezentowłam.Ciekawe , czy sie spodobała...
OdpowiedzUsuńOdkąd przeczytałam "Władcę Barcelony" to dostałam jakąś zajawkę na wszystko z Barceloną w tle...
OdpowiedzUsuńI tak dzięki temu na półce znalazła się pożyczona od siostry "Katedra.." - tylko, że jakoś nie mogłam się za nią zabrać... ale po przeczytaniu Twojej recenzji chyba znajdzie się w czerwcowym stosiku:) pozdrawiam ciepło:)
To ja jeszcze muszę poszukać Władcę Barcelony...
OdpowiedzUsuń