
Zapuszczając się w odmęty księgarnianych regałów zawsze z niepokojem spoglądam w stronę działu z literaturą polską. Uśmiechają się do mnie z tamtejszych półek okładki ze spełnionymi, zadowolonymi kobietami. Trzepoczą skrzydełkami kolorowe motyle, pusty pomost zachęca do spacerów, a wszystkim jeziorom, strumykom, rozlewiskom i sielankowym wsiom nie ma końca. Schemat zawsze jest podobny: nieszczęście - ucieczka - wielki przypadek - radość, miłość, idylla.
Tym razem również - wcale nie zapowiadało się na nic innego.
Prosta okładka z oknem i fikuśnie podkasaną firanką. Na parapecie doniczka z bujną rośliną, miska czerwoniuśkich jabłuszek i malutkie, prawie niezauważalne serduszko.
O czym jest ta książka?
Kobieta ucieka z wielkiego świata od męża okrutnika, z laptopem pod pachą, nastoletnim dzieckiem u boku i zmienia swoje życie w malutkim miasteczku, gdzie poznaje wielką miłość.
A rzeczywistość?
I tu już Czytelnika czeka zaskoczenie.
Autorka na wstępie obiecuje, że w jej książce nie zaznamy żadnych rozwodów, rozbitych małżeństw i cierpiących dzieci.
Róża to na co dzień poważna pani archeolog, pracownik naukowy na jednej wielkomiejskiej uczelni. Sympatyczna, rzeczowa, ambitna, obowiązkowa. I nagle w trakcie roku akademickiego opuszcza uczelniany posterunek i udaje się z niespodziewaną wizytą do swojej... babci mieszkającej w malowniczej (także z nazwy) miejscowości w Sudetach.